Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/Gej+na+igrzyskach+%C5%9Bmierci-100433
HOTSPOT

Gej na igrzyskach śmierci

Podziel się

Homoseksualni bohaterowie dla większości twórców nurtu LGBT stają się pionkami na szachownicy stereotypów.

Podobnie jak większość publicznie dostępnych sieci i ten HOTSPOT nie jest szyfrowany: przeczytacie tu o wszystkim, czym aktualnie żyje kino, o sprawach aktualnych i tych z nieograniczonym okresem przydatności, szeroko komentowanych i niesprawiedliwie pomijanych, zjawiskach przecenionych i tych, których przecenić nie sposób. Na gorąco. W punkt.

Zamiast obalać stereotypy, gejowskie melodramaty wzmacniają je, rezygnując ze sztuki na rzecz publicystyki. Reżyserzy homodramatów zamiast na psychologię stawiają bowiem na perswazję, czyniąc ze swych bohaterów zakładników seksualnej orientacji i  gejowskiej "sprawy".

Twórcy gejowskich melodramatów zaczynają swe opowieści w miejscu, do którego filmowi "heteronarratorzy" zapuszczają się dziś rzadko i nie bez wstydu. Tu miłość przenosi góry i jest niewyczerpanym źródłem szczęścia, a życie byłoby piękne, gdyby tylko zły świat nie rzucał kłód pod nogi i nie rozdzielał splecionych dłoni kochanków. W opowieściach o uczuciach łączących Romea i Romea (bo już z dwiema Juliami sprawa wygląda nieco inaczej) nie ma miejsca na nihilizm, defetyzm i deziluzje, których pełno we współczesnych heteroseksualnych melodramatach. Podczas gdy bohaterowie "Drogi do szczęścia" Sama Mendesa czy "Blue Valentine" Dereka Cianfrance'a przekonywali się, że wielkie miłosne uniesienia są preludium do spektakularnych upadków, bohaterowie gejowskich romansów wciąż odbywają (niemożliwą) podróż na drugą stronę tęczy.

Gej na torze przeszkód

Zawsze mieli pod górkę. Patriarchat, kult macho, sankcjonowane przez wiekową tradycję mądrości o tym, że faceci nie płaczą… Wrogów gejowskiej miłości nigdy nie brakowało. Jednak oglądając najnowsze filmy LGBT, można dojść do wniosku, że jeszcze nigdy gejowscy bohaterowie nie musieli walczyć z przeciwnikiem tak wszechobecnym i jawnie wrogim. Twórcy nowego kina gejowskiego traktują ekran jak laboratorium, w którym przeprowadzany jest test na tolerancję. Pokazują więc światy ekstremalnie wrogie wobec homoseksualnej miłości, wzmacniając tym samym edukacyjno-publicystyczny przekaz. Do granic karykatury przesuwają przy tym granice dosłowności.

Gejowskie miłości z roku na rok rozgrywają się w coraz to bardziej wrogich sceneriach. U Anga Lee gombrowiczowska "chemia miłosnych połączeń" wyzwalała się między dziarskimi kowbojami, a w "Oczach szeroko otwartych" Haima Tabakmana erotyczno-emocjonalne wiązania splatały ze sobą członków ortodoksyjnej żydowskiej społeczności. A przecież zarówno "Tajemnica Brokeback Mountain" jak i "Oczy szeroko otwarte" należą do najuczciwszych i najbardziej udanych spośród gejowskich melodramatów.

Homoseksualni bohaterowie dla większości twórców LGBT stają się pionkami na szachownicy stereotypów. Tutaj toczy się walka o wolność, rząd dusz i poprawę wizerunku. Psychologiczna wiarygodność i obyczajowy realizm bez żalu zostają złożone na ołtarzu wyrazistości. Filmowy gej jest niczym bohaterowie "Igrzysk śmierci" – musi walczyć o przetrwanie, a organizatorzy kinowych igrzysk cały czas kombinują, jak utrudnić mu życie. W niemieckiej "Sile przyciągania" Stephana Lacanta miłość łączyła więc dwóch policjantów – członków społeczności, której członkowie zamiast krwi mają w żyłach testosteron, a myślowe horyzonty określają patriarchalne wzorce dziada i pradziada, zaś w duńskim "Braterstwie" Nicolo Donato miłosna iskra wybuchała w homofobicznej społeczności neonazistów.

Jeszcze dalej szedł Javier Fuentes-León w "Pod prąd". Tu strzały amora trafiały bowiem dwóch panów z nadmorskiej wioski w Peru. W krainie macho, złotych łańcuchów i włochatych klat Miquel i jego kochanek stawali przeciwko całemu złu tego świata na czele z opresyjnym katolicyzmem i ludzką zawiścią. Martyrologiczno-genderową opowieść o homoseksualizmie, opresji kultury i niewdzięcznym losie latynoskich gejów Fuentes-León dopełniał komediowymi akcentami, wprowadzając do filmu postać homoseksualnego duszka. Zamiast jednak stworzyć campową wersję "Uwierz w ducha" dociążał swoją historię publicystycznymi uproszczeniami i tezami wyjętymi ze studenckiego referatu.

Traktowany instrumentalnie jako oręż w publicystycznej walce gejowski melodramat staje się dziś tragedią dell'arte – z gotowym zestawem postaci i wątków. Walcząc o przełamywanie stereotypów, twórcy gejowskiego powielają klisze i umacniają myślowe schematy dotyczące homoseksualizmu.

Konglomerat spraw

Walcząc o przełamywanie stereotypów, twórcy gejowskiego powielają klisze i umacniają myślowe schematy dotyczące homoseksualizmu.
Bartosz Staszczyszyn

Zamiast lupy pozwalającej dostrzegać subtelne psychologiczne przemiany twórcy nowego kina gejowskiego trzymają w dłoni sznurki wiążące "sprawę gejowską" z innymi socjologicznymi problemami. Opowieści o nieszczęsnych kochankach stają się przyczynkiem do rozmowy o społeczeństwie, jego przemianach i ograniczeniach. Ważny jest nie bohater, lecz sprawa. Właściwie – cały ich konglomerat.

W "Paradzie" Srdjana Dragojevića opowieść o gejach prześladowanych przez miejscowych homofobów przeobrażała się zatem w dowcipny obraz bałkańskiego kotła, w którym od wieków unoszą się te same nacjonalistyczne miazmaty. Mieszając komediowe i publicystyczne tonacje, Dragojević zorganizował największą na Bałkanach lekcję tolerancji, a w kraju, w którym pierwszą paradę równości liczącą 1000 uczestników musiało ochraniać 5600 policjantów, jego gejowski komediodramat przyciągnął do kin przeszło pół miliona widzów.

Lekcje wiedzy o społeczeństwie organizowali także inni, bardziej znani twórcy. Tom Tykwer w "Trzy" rysował miłosny trójkąt dwóch mężczyzn i kobiety, opowiadając jednocześnie o świecie "płynnej nowoczesności", w której zmieniają się definicje międzyludzkich relacji. Gus Van Sant w "Obywatelu Milku" wychodził od biografii pierwszego homoseksualnego polityka walczącego o prawa seksualnych mniejszości, ale przy okazji opowiadał o amerykańskich przemianach lat 70. i o istocie politycznego fanatyzmu.
 
Publicystyczny dyskurs podjął też niedawno izraelski reżyser Michael Mayer. Jego "W ciemno", gejowski melodramat rozpięty między palestyńsko-izraelską granicą, to iście szekspirowska historia Montecchich i Capuletich osadzona w bliskowschodnich realiach. Opowieść o niemożliwej miłości ustępuje tu jednak pogadance o konflikcie arabów i Żydów, terroryzmie i strachu przed obcością.

Mayer nie jest wyjątkiem. Twórcy popularnych gejowskich dramatów nie mają wiele serca dla swych bohaterów. Korzystają z nich na tyle, na ile potrafią użyć ich do publicystycznej dyskusji. Nie oznacza to – rzecz jasna – że współczesne kino LGBT to kłębowisko cynicznych graczy, w którym próżno szukać obrazów, które pulsowałyby uczuciami, a nie szeleściły gazetowym papierem. Tych, którzy z uwagą pochylają się nad bohaterami i potrafią odeprzeć pokusę efektownej publicystycznej pointy, jest jednak niewielu.

Ściszonym głosem


Najczęściej wygrywają ci, dla których ważniejsze jest kino niż społeczna dyskusja. Pokazuje to choćby Pedro Almodovar w "Złym wychowaniu". Dla niego homoseksualizm nie jest tematem samym w sobie, lecz punktem wyjścia do wielopiętrowej narracyjnej zabawy i opowieści o ludzkich emocjach. W "Złym wychowaniu" raczej sobie dworuje, niż wygłasza mowę obrończą homoseksualnych bohaterów. Twórca "Kiki" nie ma bowiem potrzeby spektakularnego wychodzenia z szafy, dawno otworzył do niej drzwi i zaprosił do środka wszystkich swoich widzów.

Hiszpan nie jest osamotniony. Siła "Happy Together" Wong Kar-Waia brała się nie z gazetowej doraźności, ale z intymności, którą twórca "Spragnionych miłości" potrafił uchwycić na ekranie. Lesbijski romans ze "Sztuki wysublimowanej fotografii" Lisy Cholodenko był zapisem zderzenia dwóch ludzkich światów, których orbity skrzyżowały się, zmieniając wzajemnie ich bieg. "Oczy szeroko otwarte" Haima Tabakmana poruszały, bo reżyser potrafił porzucić socjologiczne banały o patriarchacie i homoseksualizmie w ortodoksyjnej wspólnocie i spojrzał w pełne bólu i namiętności oczy swych bohaterów.

Filmowe pogadanki LGBT najlepiej spełniają swą pedagogiczną funkcję wtedy, gdy prelegenci mówią przyciszonym głosem, bez wrzasków i bojowych tonów. W "Samotnym mężczyźnie" Tom Ford uwodził publiczność, bo portretował bohaterów delikatną kreską, a seksualność traktował jako jeden z wielu elementów ich tożsamości. Lekcję uczciwości wobec swych postaci dawał także Andrew Haigh w "Zupełnie innym weekendzie", bodaj najpiękniejszym gejowskim melodramacie ostatnich lat.  Brytyjski reżyser całkowicie odrzucił socjologiczne aspiracje, by skupić się na intymnym dramacie dwóch osób połączonych przez przypadkowe spotkanie.

Podobne strategie od lat sprawdzają się także na małym ekranie. W przeciwieństwie do kinowych reżyserów często sięgających po tęczowe sztandary i wybiegających z nimi na front ideologicznej walki twórcy telewizyjni – z zachowawczości lub wyrachowania – zachowują się tak, jakby homoseksualizm dawno już stał się społecznie akceptowanym zjawiskiem. Ani nie rozdzierają nad nim szat, ani też nie rozpościerają ochronnego parasola. Owszem, nie sposób sobie wyobrazić popkultury LGBT bez gejowskich seriali, takich jak "Queer as Folk" czy "Słowo na L", ale dla społecznej akceptacji środowisk homoseksualnych więcej robią ci twórcy, którzy bezszwowo wplatają wątki gejowskie w tradycyjne serialowe opowieści.

Lesbijski związek Kimy w "Prawie ulicy" ani przez chwilę nie stawał się przedmiotem sporu między zwolennikami tradycji i nowoczesności, a gejowskie dylematy bohaterów "Sześciu stóp pod ziemią" wynikały z psychologicznej złożoności bohaterów, a nie publicystycznego temperamentu twórców.  I jeśli misją serialowych gejów jest zmiana homofobicznego nastawienia telewizyjnej publiczności, większe zasługi dla krzewienia tolerancji mają sympatyczni geje ze "Współczesnej rodziny" i drugiego sezonu "Słowa na R" (świetny Hugh Dancy) aniżeli bojownicy z filmowych homodramatów.

Wyjście z  szafy gdańskiej

zlewychowanie2.jpg

Do dojrzałego mówienia o homoseksualizmie dorasta także polskie kino. W kraju, w którym najlepszą heteroseksualną scenę erotyczną ostatnich dekad stworzył autor najgłośniejszego aktorskiego coming outu (Jacek Poniedziałek i Maja Ostaszewska w "Przemianach" Łukasza Barczyka), filmowi geje wreszcie stają się postaciami z krwi i kości, a nie – z dziwacznej burleski. To już nie tylko przegięte cioty z piskliwym głosem ubrane w kolorowe łaszki i skórzaną bieliznę (ileż takich postaci gościły nadwiślańskie komedie), ale też postaci wewnętrznie pęknięte i pełne dramatyzmu. W "Kochankach z Marony" Izabelli Cywińskiej dzięki Łukaszowi Simlatowi i Krzysztofowi Zawadzkiemu dramat erotycznych niespełnień zyskiwał ludzką twarz, a postać kryptogeja z "Lejdis" w wykonaniu Piotra Adamczyka jest jedną z najbardziej dramatycznych kreacji w dorobku aktora.

O tym, że o gejach można opowiadać bez uderzania w martyrologiczne tony, przekonał także Tomasz Wasilewski. Najzdolniejszy młody reżyser współczesnego polskiego kina w "Płynących wieżowcach" stworzył psychologicznie złożoną opowieść o zakazanym uczuciu, wewnętrznym rozdarciu, nietolerancji  i miłości. Zamiast wchodzić na pole publicystycznych pojedynków, skupił się na swych bohaterach, by zarysować ich dramaty i wewnętrzne rozterki. Pokazał jednocześnie, że filmowe wychodzenie z szafy nie musi odbywać się przy akompaniamencie werbli i fanfar, że można mówić o homoseksualizmie bez uproszczeń i stereotypów. I nawet jeśli w "Płynących wieżowcach" nie do końca udało się uniknąć sensacyjnego tonu, a ostatnia sekwencja "W imię…" zepchnęła film Małgośki Szumowskiej z torów psychologicznego dramatu w stronę efekciarskiej publicystyki, nie da się nie zauważyć, że także na rodzimym polu LGBT znajdują się twórcy wystarczająco uważni i mądrzy, by nie wykorzystywać homoseksualnych bohaterów do papierowych pojedynków o wolność, równość i braterstwo.

***

Czyniąc z homoseksualnych bohaterów emisariuszy walczących o "sprawę", twórcy filmów LGBT korzystają z nich niczym z marionetek. Zamiast obalać stereotypy i nieść do kinomanów oświaty kaganek, czynią ze swych postaci zakładników seksualności.  Gejowskie produkcyjniaki, które raz po raz trafiają na polskie ekrany, zamiast obalać mity, tylko je wzmacniają. Przede wszystkim dowodzą jednak cynizmu i małej wyobraźni filmowych twórców. Każdy, kto oglądał kiedyś filmy Lisy Cholodenko, Dereka Jarmana, Terence'a Daviesa czy Patrice'a Chereau, wie, że dobre kino nie ma seksualnej orientacji ani homofobicznych uprzedzeń. Warto, by pamiętali o tym także twórcy gejowskich melodramatów niepotrzebnie prześcigający się w efekciarskiej publicystyce.
97