Piotr Czerkawski

Wariacje Kunderowskie – żegnamy autora "Żartu"

Hotspot
/fwm/article/Wariacje+Kunderowskie+%E2%80%93+%C5%BCegnamy+autora+%22%C5%BBartu%22+FILMWEB-151467 Getty Images © Eamonn M. McCormack
Filmweb A. Gortych Spółka komandytowa
https://www.filmweb.pl/fwm/article/%C5%BBy%C4%87+cudzym+%C5%BCyciem-115377
W NASTĘPNYM ODCINKU

Żyć cudzym życiem

Podziel się

Przy obecnej liczbie "obowiązkowych" seriali coraz trudniej nadążyć za nowościami. Zawsze brakuje nam czasu.

Przy obecnej liczbie "obowiązkowych" filmów, gier wideo, a zwłaszcza seriali telewizyjnych coraz trudniej nadążyć za nowościami. Zalewani atrakcyjnymi opowieściami stoimy w wiecznym rozkroku. Zawsze jesteśmy w kilku światach naraz. I zawsze brakuje nam czasu. 

Jeszcze nie tak dawno temu telewizja działała na zupełnie innych obrotach. Chciałeś zobaczyć serial? Proszę bardzo: w czwartek o osiemnastej. Miałeś coś innego do roboty? Trudno, przepadło. Szanse na nadrobienie zaległego odcinka były tak nikłe, że ocierały się o cud (akurat w kwestii dogodności terminów wyznaczanych dla powtórek niewiele się zmieniło). Producenci nie mogli sobie pozwolić na całkowity spadek oglądalności tylko dlatego, że widz nie zawsze był w stanie o wyznaczonej porze zasiąść przed telewizorem. Wręcz przeciwnie – synów marnotrawnych witano z otwartymi ramionami. Zamiast utrudniać im proces przyswajania zbyt pogmatwanej fabuły, wałkowano w kółko te same informacje (jak w telenowelach) albo starano się nie wprowadzać zbyt dużych zależności pomiędzy odcinkami (model charakterystyczny dla serii kryminalnych czy kreskówek). Oba typy produkcji ostały się zresztą do dziś. W końcu nie ma większych przeszkód, żeby po trzech latach przerwy zasiąść do "Mody na sukces" i obejrzeć ją ze zrozumieniem. Przełom nastąpił wraz z wkroczeniem do obiegu alternatywnych platform medialnych. Kariery VHS i DVD, a wreszcie ekspansja Internetu (VOD, Netflix) umożliwiły odbiorcy wybór spośród kilku dostępnych nośników informacji i indywidualne planowanie kontaktu z serialem. Reguły są proste: oglądasz, gdzie, kiedy i ile chcesz. 

Przyzwyczajeni i zaangażowani

Seriale, choć rządzą się swoimi prawami, są podporządkowane nadrzędnej regule fragmentaryczności. Jak niektóre XIX-wieczne powieści, wychodzą w odcinkach; to, jak je oglądamy (a właściwie: pożeramy) w praktyce, to już oddzielna sprawa. Nowe możliwości techniczne pozwoliły na poważne zmiany w samej strukturze narracji telewizyjnych, w tym na zwiększenie liczby międzyodcinkowych powiązań. Podczas gdy w Polsce nie sprawia to metodologicznego problemu, w języku angielskim funkcjonuje mocno przestarzały, dychotomiczny podział na serials i series. Pierwszy gatunek zakłada ciągłość i wieczność narracji, która jest płynnie kontynuowana między odcinkami (vide: wspomniana, rozwlekła telenowela), a drugi domyka historię po każdym odcinku, przy jednoczesnej odnawialności scenerii i postaci (jak w "Simpsonach").

Anachroniczność tego rozróżnienia dało się zauważyć już w latach 80. i 90., kiedy powstawało coraz więcej niejednorodnych seriali (np. "Hill Street Blues", "Ally McBeal" czy "Z Archiwum X"). Producenci przestali się zamartwiać, czy widz nadąży za proponowaną fabułą, a obok produkcji złożonych z odrębnych lub luźno powiązanych epizodów proponowali spójne, logiczne i domknięte serie. Dzieci dzisiejszych gigantów – HBO, BBC czy Netfliksa – to umiejętnie skonstruowane hybrydy, balansujące na granicy serials i series, dla których jeszcze nie znaleziono jednej, zbiorczej nazwy (zdaje się, że wśród badaczy od jakiegoś czasu trwa na to konkurs). Wszystko jest bezpośrednio związane ze zjawiskiem, jakie opisywał Henry Jenkins: odwróceniem się telewizji od modelu opartego na ramówce (appointment-based model) w stronę modelu maksymalnie angażującego odbiorcę (engagement-based model). Rozparcelowanie telewizji na różne platformy miało nie tylko (o ironio!) umożliwić kontrolę nad własnym czasem, ale też wzmocnić intensywność obcowania z produktem. Miało być więcej, dłużej i mocniej, a przede wszystkim – wspólnie. Tak, żeby było o czym rozmawiać i mniejsza o to, czy z sąsiadem, ze szwagrem czy z fryzjerką. I tak wszyscy widzieli. 

Nie mam życia. Oglądam seriale

Seriale wpisane w model angażujący z łatwością generują sytuacje, które zmuszają do współnegocjowania znaczeń. Nie dość, że wymagają od widza zwiększonej uwagi i stale weryfikują jego próby interpretacji, to popychają go do wejścia w dialog. Szlaki dla tego typu narracji przetarło "Miasteczko Twin Peaks" (kto oglądał i nie wykłócał się o to, kto zabił Laurę Palmer, niech pierwszy rzuci kamieniem), a przypieczętowali "Zagubieni". Teraz wszystko jest ważne, a widz ma obowiązek pamiętać o każdym szczególe, inaczej nie będzie mógł w pełni docenić misternie skonstruowanej fabuły. A zanim ta dobiegnie końca, trzeba się sporo domyślać. W przypadku seriali lubimy dzielić się wrażeniami i dzielimy się nimi obficie. Po wyjściu z kina dyskusja wygląda inaczej – zamyka się na poziomie odbytego już doświadczenia; nie ma miejsca na spekulacje, nasilone zwłaszcza w długich przerwach pomiędzy sezonami (wyjątkiem są serie kinowe wypuszczane w częściach, jak "James Bond" czy "Gwiezdne wojny"). Przy okazji kontaktu z formą fragmentaryczną jakaś wyższa siła każe odszukać na forum towarzyszy niedoli, którym tajemnica serialowych rozbitków także spędza sen z powiek. A potem zaproponować swoją wersję wydarzeń, obwieścić rychły romans Sheldona, wyliczyć powody, dla których Brody z "Homeland" jest terrorystą i logicznie wyjaśnić, czemu Sherlockowi udało się zmartwychwstać. Trzeba wciąż zgadywać, więc trzeba też blogować, postować, komentować. 
Wszystkie materiały są na wyciągnięcie ręki, więc nie ma już wymówki, że nie udało nam się czegoś zobaczyć.
Rozalia Knapik

Taki przywiązany do serialu odbiorca, poświęcający sporą ilość czasu na tworzenie własnych scenariuszy, to często widz niezadowolony. Największym ciosem jest dla niego przerwanie emisji (nagłe czy nie, nie ma to większego znaczenia). Słusznie nauczony, że narracja dąży do sensownego zwieńczenia, będzie atakował producentów petycjami o wznowienie "Flash Forward", "Carnivàle" i "Firefly". Poza tym – po miesiącach, a nawet latach wytężonych spekulacji dorobi się już swojej wizji, jak zakończyć serial; istnieje więc spore prawdopodobieństwo, że każda inna wersja wydarzeń okaże się dla niego niesatysfakcjonująca. Dlatego po ostatnim odcinku "Dextera" wyleje na Facebooku swoje żale, i będzie miał do tego święte prawo.

Oczywiście, każdy medal ma dwie strony, a współczesny odbiorca nie mógłby się odpowiednio zaangażować, gdyby jego troski nie tonęły w morzu fanowskiego szczęścia. Ten sam widz, który płacze nad "Dexterem", pieje więc z zachwytu nad rozwiązaniem "Breaking Bad", lajkuje newsy o rychłym zakończeniu „Jak poznałem naszą matkę” (bo potrafi przyznać sam przed sobą, że ta zabawa trwa już zbyt długo) i jest święcie przekonany, że losy "Zagubionych" potoczyły się tak, a nie inaczej właśnie dzięki jego postom. Dla niego seriale są drugim, barwniejszym życiem, które warto dzielić z innymi, dlatego chętnie przejedzie pół świata, żeby spotkać się z resztą fanów "Star Treka" (swoją drogą, zjawisko fandomu naprawdę świetnie pokazano w autotematycznej "Teorii Wielkiego Podrywu"). Widzi, że jest w jakimś sensie uzależniony i chętnie się do tego przyznaje, dzieląc swoją pasję z członkami szerszej grupy, takiej jak cumberbitches (skupiającej fanki Benedicta Cumberbatcha, grającego tytułowego "Sherlocka") czy whovianie (do której należą miłośnicy "Doktora Who"). Wreszcie – są i tacy, których nowa formuła wciągnęła tak bardzo, że postanowili tworzyć na własną rękę. Tę ścieżkę obrali Hank Green i Bernie Su, twórcy "Lizzie Bennet Diaries" – amatorskiego serialu internetowego, emitowanego na kanale YouTube. Kilkuminutowe odcinki czerpiące ze stylistyki vlogów są współczesną, autorską interpretacją "Dumy i uprzedzenia" oraz naturalną konsekwencją zaangażowanego modelu odbioru.

Czas utracony

Telewizor nigdy nie był kolejnym, zakurzonym meblem, który stawia się gdzieś w ciemnym kącie i traktuje na równi z resztą wyposażenia mieszkania. Z założenia występował (do pewnego stopnia do dziś występuje) w roli lubianego towarzysza całej rodziny. Dziś, zamiast z telewizją, coraz częściej jadamy obiad z komputerem, do łóżka bierzemy tablet czy smartfona, a nasze życie upływa przy wszechobecnych ekranach (o tym też zrobili serial – "Czarne lustro"). Co mnie w tym zastanawia, to fakt, że płynące z  ekranów treści stają się podstawą naszych rozmów. Wszystkie materiały są na wyciągnięcie ręki, więc nie ma już wymówki, że nie udało nam się czegoś zobaczyć. Żeby zaistnieć w towarzystwie, trzeba się orientować. Jasne, nie trzeba widzieć wszystkiego, ale nikt nie ukrywa, że to byłby najlepszy scenariusz. Z serialami nie idzie tak szybko jak z filmami – często trzeba poświęcić te 80 godzin, żeby dogonić znajomych i awansować na pełnoprawnego członka dyskusji. Internet nie ma w zwyczaju na nikogo czekać, więc jeśli akurat nie możesz obejrzeć całej "Gry o tron", czeka cię slalom w ucieczce przed spoilerami. Młodzi często popadają w pułapkę wstydu – bo przecież wstyd, że są tacy, co jeszcze nie widzieli "The Wire", a zdziwione okrzyki znajomych ("Jak to tego nie znasz!?"), choćby nie wiem jak natarczywe, wcale nie przyspieszą procesu nadrabiania pięciu sezonów. Właśnie! Teraz seriale, podobnie jak filmy, się "nadrabia". Tak jakby istniał jakiś społeczny obowiązek orientowania się we wszystkim, co warte uwagi. Problem w tym, że obowiązkowy kontent rozrósł się do takich rozmiarów, że już dawno przestał być policzalny. Więc jest nam wstyd – także dlatego, że czasem wolimy odetchnąć i poświęcić swój czas na coś dla rozluźnienia. Śmiejąc się z paradokumentów Khamidowa, "Miłości na bogato" czy "Warsaw Shore", tracimy cenne wieczory na kolejne guilty pleasures, a przecież "Mad Men" sam się nie obejrzy. 
mms4ep413_sc45_1320.jpg

Dzisiejszy widz seriali cierpi na permanentny brak czasu. Zamiast korzystać z szansy na samodzielne ustalanie własnego kalendarza, często całkowicie traci nad nim kontrolę. Nowe media prześcigają się w wymyślaniu sposobów na przykucie odbiorcy do ekranu. Powstają kolejne web-seriale, wypuszczane tylko i wyłącznie do Internetu, takie jak niekwestionowany hit roku 2013, "House of Cards". Platforma Netflix zdecydowała się udostępnić cały, trzynastoodcinkowy sezon naraz, wychodząc naprzód oczekiwaniom internautów, którym przerwy pomiędzy odcinkami już dawno przestały być potrzebne. Znów mamy iluzoryczny wybór: obejrzeć naraz albo z umiarem, jeden epizod na tydzień. Sukces "House of Cards" (i późniejszego "Orange Is the New Black") pokazuje, że ostatnia opcja już dawno wypadła z obiegu – serialowe narracje są na to zwyczajnie zbyt wciągające. Wystarczy, że pilot okaże się dobry (albo że znajomi zapewnią, że potem akcja się rozkręci), a siedzimy przyszpileni do komputera, połykamy cały sezon na DVD i zasypiamy o czwartej rano. Dlaczego? Bo kartą przetargową tych historii jest właśnie czas. W przeciwieństwie do filmów, seriale mogą długotrwale kształtować świadomość widza. Trwają wystarczająco wiele godzin, żeby przyzwyczaić do swoich bohaterów, wątków i alternatywnych rzeczywistości. Dzięki nim można otrzymać dziesiątki innych żyć. Żeby jednak być na czasie, często trzeba poświęcić własne. 
26