Pierwszy problem z tym filmem to...(i tu możecie wpisywać, co za taki problem uważacie).
Moim zdaniem pierwszy problem z tym filmem to zła ekspozycja. Za mało bowiem wiemy o postaciach, a właściwie to prawie nic. Tylko tyle jak się nazywają, czym się zajmują i kim są dla kogo.
Gwoli dyskusji:
Nie sądzisz, że może to być zabieg celowy?
Zastanów się dlaczego postacie nie mają znaczenia. Dlaczego nie ma znaczenia kim są.
Remake, jest do kitu. Z psychopatów i bandziorów zrobili gwiazdeczki brawo ubrane w skórę.
Napiszę, co lepiej zagrało w remake'u:
- aktorstwo (stoi na wysokim poziomie, a powiedzieć, że tu jest teatralne, to jak nic nie powiedzieć)
- ciekawiej zbudowane postaci i ich wyeksponowanie (zwłaszcza Justin w wykonaniu Spencera Treata Clarka), o których w oryginale nie wiemy zbyt wiele i nawet te pozytywne trudne właśnie z tego powodu polubić
- Garret Dillahunt stworzył świetnego Kruga, nazwisk obsady tego filmu nie pamiętam wcale)
- lepiej rozwinięta historia
- usunięcie niepotrzebnych wątków (np. policjanci - debile)
- przeżycie Marie (moim zdaniem nie bez powodu, jak zresztą i wielu innym postaciom, zmieniono jej imię) i lepsza przemiana Justina, który ostatecznie również przeżywa
- co prawda nieszczególnie zapamiętywalna ścieżka dźwiękowa, ale zdecydowanie lepsza od tego głupiego country w tym filmie
- złagodzenie mocniejszych scen z oryginału
- ciągłe zaskakiwanie widza, który widział najpierw oryginał (także poprzez te zmiany)
- intensyfikacja akcji w trzecim akcie
- wygląd psychopatów na plus - budzą zaufanie bohaterów, ich wygląd ich uwiarygadnia. Chyba każdy, kto zdecydowałby się przyjąć obcych pod swój dach, prędzej wpuściłby tych z remake'u, niż tych z oryginału
na minus w remake'u ostatnia, zupełnie niepotrzebna scena i sam fakt, że to remake, bo tak mógłbym ocenić film nawet na 9/10, a tak, to tylko 7/10.
Tu, prócz wymienionych przeze mnie wad, wszystko dzieje się na szybko i brutalność, mimo że to film o zemście, wydaje się niemal bezsensowna. A w finale przez ten okrzyk policjanta przypomniał mi się monolog Artura Andrusa o tym, jak w różnych krajach przetłumaczono tytuł pierwszego filmu o Jamesie Bondzie. Serio.