Andrzej Dorobek - teoretyk rocka, tak pisał o filmie "Milion za Laurę".
W konwencji filmowej ballady alergicznie uczulony na muzykę handlarz Karol Bulak poszukuje drogocennej gitary pod nazwą Laura. W roli narratora zespół No To Co. Istnieją jednak względy, dla których ta słaba komedyjka zasługuje na refleksję. Chodzi o centralny epizod filmu - festiwal piosenki w Bieszczadach, będący całkowicie zmistyfikowanym obrazem rodzimej muzyki młodzieżowej okresu wczesnogierkowskiego. Choć wyzwolona już z bigbitowej sztampy i, dzięki płytom w rodzaju "Korowodu" (1970) zespołu Anawa czy "Niemen Enigmatic", osiągająca dojrzałość artystyczną i pokoleniową - w filmie reprezentowana jest m.in. przez No To Co, jeden z najmniej wiarygodnych reliktów okresu "mocnego uderzenia" oraz Halinę Kowalską, która głosem Jolanty Kubickiej śpiewa piosenkę przebijającą najbardziej infantylne produkcje Kasi Sobczyk, i żeński zespół wokalny Pro Contra, kwintesencję szmiry estradowej wczesnych lat 70. Trudno jednoznacznie rozstrzygnąć czy owa mistyfikacja to tylko dowód braku elementarnego rozeznania twórców filmu w realiach ówczesnej młodzieżowej kultury muzycznej, czy też przykład odgórnie ukierunkowanej tendencyjności.
Dziękuję za bardzo interesujący wpis.
Zawsze uważałem, że nasza nacja jest wyjątkowym antymuzycznym bezguściem (była i jest), a Twój post jeszcze bardziej mnie w tym utwierdza.
Brak poczucia humoru to okropna choroba, a już zwłaszcza u teoretyka muzyki rozrywkowej.
Jak na składankę "kawałków" (czy też może "numerów") to ten film jest rewelacyjny. Troszkę może zabrakło w nim rozwinięcia wątku romantycznego i trochę rozjechało się zakończenie. Powninni byli wstawic do scenariusza jakiegoś fundatora nagrody 10% znależnego za odnaleziony skarb kulturowy.
Ale poza tymi mankamentami to film jest przeglądem humoru polskiego z epoki, w której powstał.