Negatywna passa Tobe’go Hoopera trwa. Najnowszy (po)twór byłego mistrza horroru, arabski
straszak „Djinn”, pod względem efektowności niewiele różni się od poprzednich wpadek reżysera
– „Kostnicy” czy „Krokodyla zabójcy”. Hooper jest zdolniachą i na przestrzeni lat dowodził temu
kilkukrotnie. Nie ma jednak, najwyraźniej, nosa do scenariuszy lub po prostu prześladuje go
pech. „Djinn” to opowieść o budynku nawiedzonym przez wrogiego ludziom demona. Opowieść
zatracona w natarczywej amerykanizacji, skrzyżowanie „Dziecka Rosemary” z „The Grudge –
Klątwą”. Do kultury arabskiej film odnosi się tylko aluzyjnie, o tytułowym duchu niewiele mówiąc i
nie roztaczając wokół niego aury grozy. Najciekawszym aspektem fabuły zdają się być
nieszablonowi bohaterowie. Salama i Khalid nie posiadają tożsamości narodowej, na Bliski
Wschód powracają z Okcydentu, po śmierci dziecka. Ich związek jest niejednoznaczny, bywa
szorstki i napięty. Wątek, choć interesujący, nie ma jednak nic wspólnego z horrorem.
Kontrowersje wzbudza też finalna scena filmu, metaforycznie piętnująca ewentualność
dokonania przez kobietę aborcji.
Jaki pech, jaki nos do scenariuszy? On się stary zrobił, a nie żaden pech.
No i jak poprzednik zauważył, jaka aborcja?
Film widziałem na tyle dawno, że jego szczegółów fabularnych nie pamiętam. Przypominam sobie natomiast, że wątek, o którym mowa, był umowny, zawoalowany, aluzyjny.
Ta "Kostnica" wcale zła nie była jak się o niej mówi. Zwykły średniak. Nawet bym do "Mortuary" wrócił z chęcią. A przy tym gniocie - definitywnie najgorszym filmie Hoopera w karierze ( nawet Krokodyl zabójca był lepszy ) - to naprawdę był spoko seans. Słabszy od "Mortuary" była wcześniejsza Krwawa masakra w Hollywood.