Silent Hill: Origins to przede wszystkim prequel pierwszej odsłony tej serii. Wcielamy się w postać Travisa Grady'ego, truckera, który podczas podróży napotyka dziwną postać, której próbuje pomóc. Potem ta "postać" sobie ucieka a sam Grady przemierza opustoszałe Silent Hill, aby poznać co tu się odjaniepawliło. Szczerze mówiąc fabuła nie jest specjalnie wciągająca, jak w przypadku części 2. Przez całą grę eksplorujemy "Ciche Wzgórze", rozwiązujemy zagadki i czasem powalczymy. Jeśli mam być szczery, to niestety te aspekty zostały słabo w tej grze uwypuklone, potwory są słabo wykonane, nie straszą w ogóle a walka z nimi jest mega prosta i nieciekawa. Postać Grady'ego też nie jest zbyt interesującą, jak w przypadku Jamesa Sunderlanda a poza tym nie czułem z nim tej psychicznej więzi jak z jego poprzednikiem. Silent Hill: Origins powinno straszyć odpowiednim klimatem, muzyką i przede wszystkim potworami, które powinny coś sobą reprezentować, ale niestety ta część nie ma zbyt wiele wspólnego z poprzednimi częściami. Strachu w tej grze za wiele nie uświadczyłem, muzyka nie jest już tak mózgotrzepiąca jak w poprzednich trzech częściach, ambienty również nie powalają a gra jest prosta i raczej nieciekawa. Poza tym nie istnieje ona w polskiej wersji językowej, przez co ja, nieznający dobrze języka angielskiego miałem spore problemy, zwłaszcza z misjami z tekstem. Cała gra swoim klimatem mocno odstaje od poprzednich części, przez co ten zajebisty klimat, gdzieś się tu ulatnia. Mimo to, grało się przyjemnie, ale nich inni nie liczą na coś specjalnie mocnego.