Recenzja filmu

Stan gry (2009)
Kevin Macdonald
Russell Crowe
Ben Affleck

Waszyngtońska inryga w doskonałym wydaniu

Mam ogromną słabość do filmowych wersji dziennikarskich śledztw i politycznych afer. Szczególnie tych amerykańskich. I nie ma znaczenia, czy opierają się na faktach, czy na fikcyjnych
Mam ogromną słabość do filmowych wersji dziennikarskich śledztw i politycznych afer. Szczególnie tych amerykańskich. I nie ma znaczenia, czy opierają się na faktach, czy na fikcyjnych scenariuszach. Oczywiście najbardziej znany tytuł to "Wszyscy ludzie prezydenta", o którym pisałam jakiś czas temu. Ale jest też wiele innych, naprawdę świetnych, filmów tego gatunku. Dla mnie najważniejsze to "Spotlight", "Good Night and Good Luck" oraz "Idy marcowe". Ale lubię też i cenię (mimo marnych recenzji) "Czwartą władzę" czy "Pierwszą stronę". Jeśli dodamy do tego moje dwa ulubione seriale – "Newsroom" i "The West Wing" – nie ma wątpliwości, że "Stan gry" jest filmem dla mnie.

"Stan gry" to historia dziennikarskiego śledztwa, któremu początek daje mało znacząca – zdawałoby się – śmierć młodej dziewczyny w waszyngtońskim metrze, a które ostatecznie prowadzi nas do niebywale złożonej intrygi z wielką polityką w tle. Film ten jest pełnometrażową wersja miniserialu BBC, którego scenariusz napisał Paul Abbot. Nad wersją kinową pracowało kilku fantastycznych scenarzystów, m.in. Matthew Michael Carnahan ("Ukryta strategia", "Królestwo"), dla którego miał być to także debiut reżyserski. Niestety ze względów osobistych musiał zrezygnować z tego projektu. Po nim pracę nad scenariuszem kontynuowali Billy Ray ("Kapitan Phillips", "Plan lotu", "Richard Jewell") oraz Tony Gilroy "Michael Clayton", "Armageddon", "Adwokat diabła"). I udało im się stworzyć w mojej ocenie scenariusz doskonały. Nie ma w nim żadnych nieścisłości czy dłużyzn. Dialogi są mądre i lekkie, z dużą dawką znakomitego poczucia humoru. 

A gdy ten wspaniały tekst damy takim (i tylu!) gwiazdom ekranu jak Russell Crowe, Ben Affleck, Rachel McAdams, Robin Wright, Helen Mirren, Jason Bateman (którego uwielbiam za "Ozark") i Jeff Daniels – to musi być sukces! A nie był. Przynajmniej nie tak spektakularny, jakiego moglibyśmy się spodziewać. Ani finansowo (87 mln zysku brutto), ani branżowo (film nie uzyskał żadnych nominacji do ważnych nagród), ani marketingowo (ja przeoczyłam ten tytuł, gdy był wyświetlany w kinach – ale to już może świadczyć jedynie o mnie). A szkoda, bo to naprawdę świetny film.

Wracając do obsady – pierwotnie główną rolę miał zagrać Brad Pitt. Zdecydował się na współpracę przy tym filmie, bo cenił reżysera Kevina Macdonalda za nagrodzony Oscarem dokument "One Day in September" (o zabójstwie izraelskich sportowców na olimpiadzie w Monachium) i film "Ostatni król Szkocji". Ale przede wszystkim doceniał pierwszą wersję scenariusza. Gdy ta, po odejściu Matthew Michaela Carnahana, została przez współscenarzystów zmieniona – zrezygnował. I dobrze! To, co z tą rolą zrobił Russell Crowe, to mistrzostwo. A przecież nawet nie bardzo miał ochotę angażować się w ten projekt. Kończył właśnie zdjęcia do "Robin Hooda", a za chwilę miały być święta – marzył więc przede wszystkim o odpoczynku. Ale po przeczytaniu scenariusza zrozumiał, że nie może odrzucić tego projektu.


Bo ten film to znacznie więcej niż wciągająca, polityczna intryga czy trzymająca w napięciu kryminalna zagadka. Twórcy chcieli przede wszystkim zwrócić uwagę widza na kondycję współczesnego dziennikarstwa. Niezwykle celnie udało im się wypunktować i sportretować największe bolączki mediów. Zwrócili uwagę na trudność w znajdywaniu wiarygodnych źródeł informacji, ogromne problemy, jakie niosą ze sobą relacje dziennikarzy z politykami, czy problem niezależności prasy w kontekście nacisków wszechobecnych i posiadających niezwykłą władzę lobbystów. I najważniejsze – jak duże ryzyko dla dziennikarskich śledztw niesie ze sobą brak środków czy rozleniwienie, które mogą powodować, że dziennikarze zamiast prowadzić własne śledztwo opierają się na materiałach podsuwanych im przez zainteresowane strony.

Reżyser Kevin Macdonald, jak sam wspomina w wywiadach, inspirację do filmu czerpał z filmów lat 70. Wzorem były dla niego obrazy Alana J. Pakuli – "Syndykat zbrodni", czy wspomniani wcześniej "Wszyscy ludzie prezydenta". Sięgnął także po fantastyczną, choć wyjątkowo trudną "Sieć" mojego ulubionego Sidneya Lumeta. I udało mu się zrobić film tej samej klasy! Jego bohaterowie, jak u Pakuli i Lumeta, mają sporo wad, walczą ze sobą, ważą racje, ale ostatecznie stawiają się naciskom i bronią tego, co uważają w dziennikarstwie za najważniejsze. Prawdy.

Ostatnią rzeczą, na którą chcę zwrócić waszą uwagę, są zdjęcia, za które odpowiada Rodrigo Prieto. Ten Rodrigo Prieto. "Amores perros", "Wilk z Wall Street", "25 godzina", "Tajemnica Brokeback Mountain" – to dzieła tego fantastycznego meksykańskiego operatora. W "Stanie gry" doskonale widać jego niezwykłe operatorskie oko. Jak wspomina sam Prieto, w filmie wykorzystał dwa niezależne style wizualne, by podkreślić odrębność tych dwóch, niby niezależnych, a jednak bardzo ze sobą związanych światów. Sceny dziennikarskie nakręcił klasycznie w standardzie anamorfotycznym na 35-milimetrowej taśmie, natomiast świat polityki zarejestrował w wysokiej rozdzielczości za pomocą kamery cyfrowej.

Jak widzicie, film ten spełnia wszystkie warunki, by stać się wielkim przebojem. Oglądałam go już kilka razy i jestem pewna, że nadal będę po niego wracać. Bo to doskonałe, mądre, choć rozrywkowe kino. Film jest obecnie dostępny na Netflixie – więc kto nie widział, niech łapie. I dajcie koniecznie znać, czy podzielacie mój entuzjazm.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Reżyser "Ostatniego króla Szkocji", Kevin Macdonald, stanął przed trudnym zadaniem. Oczekiwano od niego,... czytaj więcej
"Stanu gry" raczej nie powinni oglądać ci, którzy wszędzie węszą spiski i konspiracje, albowiem film jest... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones