Recenzja filmu

Nina (2018)
Olga Chajdas
Julia Kijowska
Eliza Rycembel

O czym jest Nina?

Na zajęciach z pisania scenariuszy mówią, że nie ma w scenariuszu rzeczy przypadkowych, wszystko czemuś ma służyć. Wiadomo. Tylko że lepiej, żeby nie było to z kinowego fotela zbyt widoczne.
Czasem gdy ma się kaca po alkoholu, to wychodząc na ulicę, pragnie się schować przed światem i zakłada się czapkę i ciemne okulary, stawia kołnierz płaszcza w pion albo owija szyję chustą czy kominem, na co pogoda tylko pozwoli, i tak się idzie schowanym ze schowanymi myślami, rozmyśleniami, przemyśleniami, ale czasem ma się kaca po życiu. I wtedy, gdy ma się kaca po życiu, pragnie się na co dzień schować za golfem, pod kapturem, za poważną miną albo dotyka się dłonią po karku, dotyka, im bardziej się gubi, tym bardziej dotyka, tym częściej, jakby czegoś szukając, czegoś, czego brakuje…

"Nina" nakręcona jest tak, że z początku trudno się przyzwyczaić do wyraźnego elementu na tle dużej niewyraźności – trochę na zasadzie: tu patrz, bo inaczej oczy zabolą – ale o dziwno szybko się jednak przyzwyczajamy i oglądamy z bliska gładkie i napiętnowane twarze bohaterów, chodzimy za ich gestami, patrzymy na to, co wyraźne, jak co dzień, i na to, co intymne, jak nieczęsto, i wchodzimy w film sprawnie niczym na imprezę w lesbijskim klubie, kręconą tak, jak się dzisiaj kręci imprezy, kolorowo w rytmie i z powerem. 

Bo "Nina" to na pierwszy rzut oka film o lesbijkach. Trochę jednak nowość, ponieważ w Polsce już przy gejach na policzku pojawia się rumieniec, a przy lesbijce to tylko zwiać do toalety nos pudrować. Lesbijki mieszkają w Warszawie, podobnie jak w rzeczywistości, bo w rzeczywistości lesbijki niemieszkające w Warszawie przeprowadzają się do Warszawy, by móc być lesbijkami, no chyba że są z Krakowa albo Wrocławia, ale w większości mieszkają w Warszawie. I w tej Warszawie spotyka się kobieta – w społecznym znaczeniu tego słowa – ustatkowana z dziewczyną – w społecznym znaczeniu tego słowa – niewiedzącą do końca, czego chce. Taki klasyczny romans (to nie spoiler, wystarczy wpisać "nina film" w Google) dojrzałości z młodym kusicielem/kusicielką, który odmładza tę dojrzałość, dostarcza jej energii, pasji, pokazuje świat na nowo i od nowa daje szansę na przeżycie chwil tak, by nie mieć kaca, kolorowo, w rytm pragnień i pożądania. Taki klasyczny romans młodości z dojrzałym/dojrzałą potrzebującym miłości, który zamknięty na cztery spusty jednak ją znajduje i daje szansę na przeżycie czegoś prawdziwego w końcu, nieulotnego, tak, by nie mieć kaca, ze słowami i chwilami bliskości. 

Bo "Nina" to na drugi rzut oka film o miłości. Do lesbijek Olga Chajdas (reżyserki długometrażowy debiut) prowadzi nas bardzo blisko siebie zagęszczonymi strzałkami oczywistymi jak flyers Maria Peszek (gra tu parę chwil), bo jest tu wszystko: w szkole mowa, że kobiety też pisarki, na ekranie "Boys" Katarzyny Kozyry, w rozmowie francuska Nowa Fala, w galerii sztuki leżenie we wnętrzu macicy, a na korytarzu dygresyjnie uczennica uczennicy włosy czesała czy jakoś tak. Do miłości Olga Chajdas nas nie prowadzi, bo ta miłość bierze się jakby znikąd i w sumie nie wiadomo dlaczego, jest ciało, jest nowość, jest fascynacja i nagle trach! – miłość. Skąd? Nie wiem, chciałabym wiedzieć, choć nie wiem, czy muszę, bo można wyrzucić te etykiety, lesbijka, nielesbijka, etykiety świata definicji, loginów i folderów, i skupić się na wartościach, na odkrywaniu siebie przez tych bohaterów, na tej drodze do założenia dekoltu z przodu i z tyłu bez nerwowego dotykania karku, na tym zdjęciu kaptura. Więc jest to społecznie istotny film, walka z etykietami, blablabla, tolerancja (ten ich klub jest tak fajny i tak się w nim wszyscy lubią, że aż by się chciało mieć taki własny), tak, otwartość, nowoczesność, tak, rodzinna impreza – weryfikator polskiej odwagi, o który cała ona się jak o ścianę odbija (ach, taki Erving Goffman to by poszalał na polskim weselu!), ale warto wejść w film głębiej. Bo z kim tytułowa Nina tak się miota? Ze społeczeństwem? Czy ze sobą, zsocjalizowaną, w grupie żyjącą, ale sobą? "Nina" jest właśnie o tym.

Na zajęciach z pisania scenariuszy mówią, że nie ma w scenariuszu rzeczy przypadkowych, wszystko czemuś ma służyć. Wiadomo. Tylko że lepiej, żeby nie było to z kinowego fotela zbyt widoczne. Tutaj czasem jest, bo czasem gesty, czasem słowa, czasem postacie jakby tylko po to są, by ktoś coś mógł wypowiedzieć, dalej popchnąć akcję, a do tego to wino smakowane co noc białe, czerwone, odpowiednio wcześniej otwierane w liberalno-kamienicznym mieszkaniu nauczycielki i mechanika o dwóch SUV-ach i tonach książek. No ale bywa. Może 130 minut to za dużo, ale się nie nuży, bo to dobry film, delikatny, okrojony z kilku rzeczy – byłby bardziej.

Aktorsko "Nina" to przyjemność. Julia Kijowska chcę się oglądać, Andrzej Konopka zarysowuje się mocno (i to mimo faktu, że w scenariuszu dostał postać dość słabą), a do tego Eliza Rycembel, która chodząca po filmie w bluzie z kapturem, nie nadwyrężając mimiki, przywodzi na myśl Kristen Stewart. Super.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Od 5 października na dużym ekranie prezentowany jest obraz nowatorski i odkrywczy, ale niestety wyłącznie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones