Równowaga we wszechświecie musi zostać zachowana. Wraz z wyniesieniem nowej artystki na piedestał dawna sława musi ustąpić jej miejsca. W przypadku kolejnej już odsłony kultowego filmu to właśnie
Równowaga we wszechświecie musi zostać zachowana. Wraz z wyniesieniem nowej artystki na piedestał dawna sława musi ustąpić jej miejsca. W przypadku kolejnej już odsłony kultowego filmu to właśnie blednąca gwiazda Jacka (Bradley Cooper) przykuwa uwagę do ekranu bardziej niż tytułowe narodziny kariery muzycznej Ally (Lady Gaga).
Film od początku zachwyca warstwą techniczną. Ścieżka dźwiękowa jako całość, a także każdy z utworów muzycznych spełniają swoją rolę i pozwalają nam uwierzyć w sceniczną wielkość obojga artystów. Dzięki celnym ujęciom nieustannie towarzyszymy bohaterom na scenie. Czasem sami czujemy się jak gwiazdy, które porywają za sobą tysiące ludzi zgromadzonych na koncercie, a innym razem jesteśmy przytłoczeni sytuacją i nowymi emocjami podobnie jak Ally stawiająca pierwsze kroki w karierze. Nie można przyczepić się również do obsady. Pierwszoplanowy duet podołał zarówno aktorsko, jak i wokalnie, a Sam Elliott wykorzystał dane mu minuty na ekranie. Postacie epizodyczne, choć zarysowane sztampowo, stanowią udane tło dla głównej nici fabularnej.
To, w czym "Narodziny gwiazdy" nie błyszczą, to sama historia głównej bohaterki. Brak jest w niej oryginalności i ciekawego rysu psychologicznego postaci. Mimo autentycznych emocji wylewających się z ekranu, ciężko nie odnieść wrażenia, że bez wspomnianego zaplecza technicznego, nie byłoby w tym nic, czego już wcześniej nie widzieliśmy w kinach. Klasyczna baśń o kopciuszku, tym razem z kowbojskim kapeluszem na głowie i księciem po przejściach. Bardziej niż na kibicowaniu Ally, skupiamy się na przeżywaniu upadków Jacka. Jego problemy z używkami i zdrowiem są zdecydowanie bardziej wyraziście przedstawione niż dylematy między dobrem i złem współczesnego przemysłu muzycznego w wykonaniu młodej wokalistki. Nie mamy tu świeżości, wybrano bowiem często uczęszczaną drogę na skróty, choć w bardziej przygnębiającej aurze.
Obraz należy do bardzo udanych, broniąc się na wielu płaszczyznach, a cierpiąc jedynie na przypadłość charakterystyczną dla epoki sequeli, rebootów i remake’ów - braku autorskiego spojrzenia. Reżyserski debiut Bradleya Coopera silnie inspirowany jest twórczością Clinta Eastwooda. Styl prowadzenia narracji przypomina nam o tym, co przez lata obserwowaliśmy u amerykańskiego weterana, zapowiadając jednocześnie jego filmowego spadkobiercę. W końcu niemal równocześnie tytułowy bohater "Przemytnika" żegna się w imieniu Eastwooda z widzami. Kariera legendy kina powoli zbliża się ku końcowi. Czy jesteśmy świadkami narodzin nowej gwiazdy?