Postrzegając ten film przez pryzmat przypisanych mu gatunków (przygodowy, romans), łatwiej będzie przymknąć oko na pewne głupoty i czerpać przyjemność z oglądania. Zaczyna się ciekawie, w miasteczka gdzieś przy górzystej granicy Francji. Później śledzimy losy bohatera w Szwajcarii, gdzie ma miejsce jego pierwsza szpiegowska misja. Nie wszystko idzie jak z płatka, w końcu Jesper jest amatorem, a zadanie okaże się o wiele trudniejsze. Do tej pory jest nieźle.
Gorzej gdy akcja przenosi się do Włoch, a bohater musi ukrywać się z pomocą Giny, twardo stąpającej po ziemi kobiety, która widziała już dostatecznie dużo śmierci. Wiadomo, kto się czubi ten się lubi. Film traci tempo, jakiekolwiek napięcie czy poczucie zagrożenia ulega rozmyciu - w końcu kto mógłby przeszkodzi w romansowaniu samemu Cooperowi?
Z perspektywy czasu największym błędem było obsadzenie Coopera w roli głównej. Przecież to gwiazda - wiadomo, że nic mu się nie stanie, wyjdzie obronną ręką z każdej sytuacji i dopnie swego. W filmie Langa pozuje na agenta, bo ciężko nazwać to wcieleniem się w rolę. I tak, nasz pracownik naukowy amerykańskiego uniwersytetu przechytrzy niejednego nazistę/faszystę, zdobędzie informacje od kogo trzeba, a nawet pokona w walce wręcz doświadczonego agenta. W końcu to Cooper. Gary Cooper.
A trzeba przyznać, że wspomniana scena walki z Niemcem to jedna z najlepszych w filmie. To już nie jest łatwe zabijanie wroga jednym strzałem czy dźgnięciem go w dowolną część ciała co skutkowałoby natychmiastowym zgonem. Nie, tym razem przeciwnik walczy. A nawet zostawia krwawe ślady na twarzy głównego bohatera, wbijając mu paznokcie w okolice oczu, które najwidoczniej chciał wydłubać. Dobre posunięcie, panie reżyserze. Scena może wydać się trochę komiczna, ale pokazuje że zabicie człowieka jednak wymaga wysiłku.
"W tajnej misji" to ostatni z wojennych (antynazistowskich) filmów Fritza Langa, jakie nakręcił w Ameryce. I całe szczęście, bo każdy z nich zalatywał propagandą i koniec końców, przedkładał "słuszną sprawę" ponad wartość filmową. Dlatego radzę nastawić się na kino przygodowe, rozgrywające się w czasach wojny, a otrzymacie całkiem niezłą rozrywkę (jak na lata 40.).
Lubię Coopera, ale trudno mi to nazwać arcydziełem w jego dorobku. Letni film - ani nie zachwyca specjalnie, ani nie wkurza. Jak ja to nazywam - 'na zapłacenie rachunków za prąd i gaz'.