Zamierzenia pewnie były duże. Doświadczony reżyser, doborowa obsada, pomysł też nienajgorszy, a mimo to uważam, że to trochę zmarnowany potencjał.
Film mógł być wydarzeniem na miarę "Egzorcysty". Niestety chyba tak się nie stało.
Dużo moim zdaniem traci poprzez wiele niedopracowanych wątków i niedociągnięć w scenariuszu. Przesyt postaci, właściwie do niczego nie prowadzący.
Choćby taki Eli Wallach. Jak zawsze świetny, ale co z tego ? Pojawia się na chwilę to tu, to tam. Wypowie jakąś tam krótką kwestię i koniec. Jakie znaczenie miała jego postać w stosunku do głównego sedna sprawy ? Żadne. A można było pociągnąć jego rolę trochę dłużej, wstawić go jeszcze gdzieś pod koniec, wykorzystać potencjał aktora.

To samo z Avą Gardner. Postać, którą mogło by z powodzeniem zagrać z 1000 amerykańskich początkujących aktorek. Również nie wykorzystana. Jakie znaczenie miała jej rola ? Jeśli była powiązana ze "sprawą" należało to uwidocznić. Jeśli nie, to bezsensu była końcowa sekwencja z jej udziałem.

Krótko mówiąc: Aktorzy świetni - role słabe.

A główna bohaterka ? Niby to dlaczego właśnie ona została wybrana ? Prolog z dostojnikami kościoła. Kolejny niemrawy wątek. Zalążek pewnej tajemnicy, która przez resztę filmu nie została szczegółowo wyjaśniona. Jakieś tylko ogólniki z ust Sarandona w stylu: Jedni są dobrzy, drudzy źli, a ty jesteś strażnikiem.
Liczyłem, że może więcej wyjaśni i wprowadzi w odpowiednią atmosferę tajemniczy ksiądz, grany przez Kennedy'ego. Znów się zawiodłem.
Może się czepiam, ale cóż poradzę, że jestem z tych bardziej wymagających widzów.
Film absolutnie nie jest zły. Ale pewne niedociągnięcia scenariusza i szczególnie jak dla mnie oprawa wizualno dźwiękowa charakterystyczna dla folkloru kulturowego lat 70-tych /to akurat nie dla każdego jest minusem/ sprawia, że traktuję ten horror z przymróżeniem oka.
Moja ocena 6/10.