Film, którego obejrzenie wywołało u mnie odczucie uczestniczenia w prawdziwym SEANSIE filmowym. Mistyczne, magiczne kino. Ascetyczne kadry, australijskie pustkowia, milczenie, muzyka podkreślająca regres cywilizacji. Instrumenty sięgające zamierzchłej kultury Aborygenów. Kino zasłużenie sygnowane oficjalną selekcją festiwalu w Cannes i serwujące trudny ale cenny klimat społeczeństwa quasi postapokaliptycznego. Na dodatek takiego jakiego nie lubimy oglądać. Zamiast bohaterstwa i wartościowych cech ludzkości poczucie ekonomicznej i mentalnej wegetacji. Trwanie zamiast życia i potrzeby zredukowane do najprostszych. Czasami brudniejsze niż wieloletni kurz pokrywające szyby budynków. Czyny mające w sobie więcej przypadkowości niż racjonalności. Zdarzenia, które choć powinny być zamknięte w gronie kilku osób ranią całe tabuny postronnych. Egzystencja niepokoju, bierności i przypadku. W tym wypadku wzbogacona jeszcze dodatkowo o gatunek filmu drogi z przemierzanymi kilometrami i pejzażami. Zapadający w pamięć Guy Pearce jako Eric i niezwykły przedstawiciel australijskiego gatunku zdeformowanego - prawie wybitny, poruszający Robert Pattinson w roli Reynoldsa. Film nie jest łatwy do skonsumowania i nie jest ofertą dla każdego ale oferuje smak wielkiego kina.