Nick Cave to dla mnie guru. A ten western to małe arcydzieło. Mocne kino z klarownym, mocnym przekazem. Nie rozumiem, jak może dołować zwycięstwo człowieczeństwa. (Bo są tu takie głosy, że film jest dołujący). Fantastyczna sceneria, pieczołowitość w detalach, atmosfera miejsca i czasu. Umiejętne operowanie ciszą.
Tu nie chodzi (mi przynajmniej) o to kto wygrał (moim zdaniem nikt), ani jak się zakończył ten film, tylko o to co się tam działo. A działo się naprawdę wiele.
Tobie nie chodzi, ale w filmie chodzi... O to, że w człowieczeństwie jest jakaś cząstka (Boska?), która domaga się miłości, dobroci i sprawiedliwości. I w nawet tak zdeprawowanej rzeczywistości dwaj główni bohaterzy (Charlie Burns i kapitan Stanley) potrafili ją w sobie wykrzesać.
Tobie zapewne chodzi o brutalne sceny, dojmujące realizmem. Ale przełknij to. W życiu bywa jeszcze gorzej.