Zauważyliście, że w tych wszystkich polskich komediach gangsterskich przełomu XX i XXI w. ("Kiler", "Chłopaki nie płaczą", "Poranek", "E=MC^2" itp.) nigdy, albo przynajmniej bardzo rzadko ktoś ginie? Owszem, jest pełno pobić, kopania grobów po lasach, płatnych zabójców itd., ale dziwnym trafem wszystkim bohaterom udaje się dożyć do końca filmu. W podobnych amerykańskich filmach, na których jak rozumiem wzorowali się Lubaszenko i inni, uświadczysz wiele trupa, a tutaj taka posucha. Trochę to dziwne, jakby polscy reżyserzy bali się żartować o zabijaniu.