Klasyczny teatralny wyciskacz łez o życiowych utratach i próbach ich rekompensaty. Kompletnie nie moja estetyka opowiadania o ludzkich dramatach. Nie ruszają mnie łzy bez rozmazanego makijażu. Piekielne nagromadzenie potworności ukazanych w cukierkowej konwencji. Nawet jeśli pojawia się szarość i dwuznaczność, natychmiast są tuszowane - żeby sobie nie pomyśleć więcej niż jest pokazane. Średniak.
A ja wprost przeciwnie. Teraz Russell Crowe kojarzy mi się z rolą kochającego ojca, któremu najchętniej podałabym chusteczkę na otarcie łez.
Z jednym mogę się jednak zgodzić. Amerykańskie kino to często "bajer". Kiedy aktorka przeżywa kryzys i ma "rozsypać" psychicznie na ekranie, a z jej twarzy nie schodzi tapeta... Hm, przypomina to reklamę wodoodpornego makijażu.
Czy jednak tak było w "Ojcowie i córki"? Patrząc na tarzającego się po ziemi Russella (filmowy Jake), płakałam jak bóbr. Może to kwestia aktora? Nie wiem. Wiem, że też zakłuło w środku.