Louise to medyczny antytalent. Robi wszystko, aby jej pacjenci czuli się dobrze, ale wszelkie wysiłki obracają się w krwawe gówno. Dość powiedzieć, że po niezobowiązującej domowej pogawędce z Louise, ojciec rozstrzeliwuje swą żonę i dwoje dzieci, a chłopak sparaliżowany od pasa w dół, wiesza się samodzielnie na sznurze od zasłon (jeden z bohaterów głośno zastanawia się, jak mu się to udało). Nie wiadomo, czemu twórcy nie zdecydowali się pokazać owego samobójstwa, byłby to wszak najmocniejszy punkt programu. W najlżejszych przypadkach, ten kogo zahipnotyzuje Louise, z miejsca nabiera ochoty na wyjście przez okno i lot zakończony spotkaniem z trotuarem.
Bez owijania w bawełnianą zasłonę, chodzi o tytułowego kusiciela i deprawatora, Mastemę. W tle standardowy zestaw obowiązkowy: ksiądz-pierdoła, łacińskie majaczenia, klasyczne dyrdymały o tym, że jeśli istnieje biel, to musi i czerń, Bóg – Szatan, piekło – niebo itd. Jeżeli zaś istnieje Louise, to musi też gdzieś istnieć służba zdrowia z prawdziwego zdarzenia, więc Polska nie ma się czego wstydzić.
Warto, choćby dla urokliwej sceny tańca przy ognisku.