Na wstępie oświadczę, że nie miałem wobec tego filmu wielkich oczekiwań.
Śmiem nawet powiedzieć, że trafiłem na niego przypadkiem. Z małą pomocą znajomego i kasy kina.
I gdyby złości jakiej przyszło mi doświadczyć z powodu pomylenia sali było mało, to Pan Manglehorn wcale mi nie pomógł.
A na początku nawet na niego liczyłem !
Film opowiada o miłosnej rozterce głównego bohatera.
Sposób w jaki opisuje on swoje uczucia można jednak porównać do wyznań kochasia ze szkoły podstawowej który oglądnął kilka popołudniowych seriali, a teraz powtarza to co udało mu się zapamiętać, myśląc o swojej nieszczęśliwej miłości. O przysłowiowym, młodzieńczym ``koszu``.
I tak też ciągnie się ta historia, ciągnie i ciągnie.
Przepełniona wzdychaniem naszego bohatera z off`u, i mało efektownie nakładającymi się na siebie ujęciami przeplata w sobie problemy z synem i otwierania popsutych zamków.
Można też dowiedzieć się jak dużo kosztuje tygodniowy pobyt kota u weterynarza, oraz jak zbudowany jest koci brzuch.
I chyba w ogóle to ten film powinien mieć jakiś bardziej koci tytuł.
Mało efektowne ujęcia, bo i sam film przedstawia Rzeczywistość, a nie "rzeczywistość według amerykańskich reżyserów".
Ciekawe jak wg autora tematu wygląda przedstawianie uczuć inne niż to co postrzega jako "wyznania kochasia ze szkoły podstawowej który oglądnął kilka popołudniowych seriali".