Uwielbiam Paula Thomasa Andersona, gdyż to filmowy geniusz naszych czasów. Ale jego komedia romantyczna, mimo iż do bólu prawdziwa, stająca się fantastyczną opozycją w stosunku do większości hollywoodzkiego gówna, jest tylko oryginalna pod względem sposobu opowiadania tej historii.
To wciąż ta sama opowiastka o udręczonym człowieku szukającym miłości doskonałej. Nihil novi, moi drodzy. Co ciekawe film odebrany został chyba nieco lepiej w Europie (udział w konkursie głównym w Cannes i nagroda za reżyserię), co mi akurat przypomina podobną sytuację z innym obrazem o destrukcyjnej miłości sprzed pół wieku, czyli ‘Vertigo’ Hitchcocka. Tamten film z dniem premiery został odtrącony przez publiczność amerykańską, znalazł dopiero uznanie za oceanem i miał swe echo w kreowaniu francuskiej Nowej Fali.
Anderson nie staje się jednak nasiąkniętym pesymizmem, spadkobiercą Hitchcocka, prędzej uzurpatorem Woody’ego Allena, u którego prawdziwa miłość przezwyciężała najbardziej destrukcyjne, neurotyczne zachowanie.
Może takie czasy? Niestety na niekorzyść Andersona świadczy choćby współczesne, świetne kino Michela Gondry („Eternal Sunshine of the Spotless Mind”), który udowodnił, że dało się opowiedzieć o miłości, nawet tej smutnej, destrukcyjnej, miałkiej, o wiele, wiele lepiej. Przykro mi Paul…
chyba jednak za nisko troszeczkę, kapitalna zabawa konwencją, mistrzostwo formy i "życiówka" Sandlera zasługują na nieco więcej.
A wg mnie to Punch-drunk love i Eternal Sunshine w jakiś sposób ze sobą sąsiadują. Fakt, każdy z nich inny, lecz każdy w oryginalny i było-nie było, fajny sposób opowiada o miłości. Faktycznie film Gondry'ego nieco lepszy, lecz Anderson nie popełnił chybionego strzału, zapewne niżej trafił niż Boogie Nights.