Kolejny raz obejrzałem "Big Lebowskiego" i muszę przyznać że za każdym razem podwyższam mu ocenę - zacząłem kiedyś od 4/10, teraz doszedłem do 7/10. Nie przepadam za kinofilskimi pastiszami kina gatunkowego, a czymś takim jest właśnie ten film. Muszę jednak przyznać, ze jeśli chodzi o grę aktorską ten film niemal nie ma słabych punktów. Epizod Johna Torturo (jako Jesus Quintana) po prostu wbija w ziemię. John Goodman rewelacyjny, kradnie show Bridgesowi. Jednak to co wydaje mi się najważniejsze to fakt, iż bracia Coen w 1998 roku zakpili z paradygmatu hollywoodzkiej dramaturgii: „Bohater zmierza do celu pokonując przeciwności”. Sa przeciwności, ale bohater nie ma żadnego istotnego celu, poza może doraźną stabilizacją (ryzykowna teza, przyznaję) . Główny bohater Dude właściwie nie podejmuje żadnych decyzji, on dryfuje. Nie jest może zupełnie pasywny - jest raczej reaktywny. W jakim innym filmie udałaby się taka sztuczka? Decyzje - zawsze fatalne w skutkach - podejmuje jego kumpel Walter Sobczak. A mimo to śledzimy losy Dude'a z napięciem i mu kibicujemy. W dodatku Dude nie przeżywa żadnej przemiany. Na początku i na końcu jest taki sam. Podobnie zresztą jego kumpel grany przez Goodmana. Podstawowe zasady scenariopisarstwa zostały zakwestionowane, a jednak to działa. Na koniec mamy pełną surrealizmu komedię, którą można oglądać i za każdym razem odkrywać coś nowego. Jestem pod wrażeniem.