Relacja

22. MFF Nowe Horyzonty: Dwie katedry

https://www.filmweb.pl/article/22.+MFF+Nowe+Horyzonty%3A+Dwie+katedry-147182
22. MFF Nowe Horyzonty: Dwie katedry
We Wrocławiu trwa święto kina – 22. Międzynarodowy Festiwal Filmowy Nowe Horyzonty. W programie canneńskie hity, nowohoryzontowa awangarda, moc retrospektyw (od Agnieszki Holland i Jonasa Mekasa po Lucile Hadžihalilović) oraz znane i kochane sekcje poboczne (m.in. Nocne Szaleństwo czy Front Wizualny). Na początek Michał Walkiewicz wybrał się na jeden z sundance’owych hitów ostatnich lat – monumentalną "Katedrę" Ricky’ego D'Ambrose’a. Przypominamy też jego recenzję z obleganego na festiwalu "W trójkącie" – nagrodzonego Złotą Palmą canneńskiego hitu Rubena Östlunda.

***

"Z Bogiem" – recenzja filmu "Katedra", reż. Ricky D'Ambrose



Wujek 13-letniego Jessego zmarł na AIDS. W rodzinie są jednak różne teorie na temat jego śmierci. Najpopularniejsza głosi, że winne było skażone srebro, ojciec ostrzegał go w końcu przed brudnymi sztuaćcami w restauracjach. Jego ciała nigdy nie zobaczymy, widzimy tylko rękę opadającą ze szpitalnego łóżka, skierowaną w stronę sufitu. Ergo – w stronę Boga. W katolickiej rodzinie, z którą w swojej monumentalnej "Katedrze" rozlicza się Ricky D’Ambrose, o takich wujkach się nie mówi.

"Katedra" to dziwaczny film. Jeśli idzie o skalę konceptu i fabularne rozdanie, to coś w rodzaju "Wspaniałości Ambersonów", nasyconej offbeatowym humorem z "Genialnego klanu" Wesa Andersona z domieszką zimnej, niemal laboratoryjnej narracji Ulricha Seidla. Problem w tym, że katalogowanie podobnych inspiracji do niczego nie prowadzi. Eklektyczny styl jest tu jednocześnie samym tematem, katalizatorem innej niż wszystkie historii o dojrzewaniu. Z jednej strony mamy zatem kino autobiograficzne, manifest pokolenia dorastającego w reaganowskiej Ameryce, wchodzącego w "wiek klęski" razem z pierwszymi aktami bezprecedensowego terroru na początku XX wieku. Z drugiej – zaledwie dziewięćdziesiąt minut seansu i winietową strukturę: najpierw jest pocztówka sugerująca miejsce akcji, później wstęp narratorki zarysowujący rodzinną dynamikę, wreszcie – obyczajowa mikroscenka z morałem. 

Morał jest prosty: z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Zwłaszcza na takich, które wyglądają jak obrazy Hoppera i zza których wyłania się jakaś opowieść o zdemitologizowanej Ameryce; o duszącym gorsecie wpisanej w konstytucję "wolności".  Oczywiście, znajdziemy to wszystko i w "Katedrze", lecz ambicje D'Ambrose’a sięgają znacznie wyżej. Rodzina jest u niego kociołkiem pełnym niewypowiedzianych lęków, wypartych potrzeb, ukrytych emocji, nieprzepracowanych krzywd. Aby o tym opowiedzieć, reżyser sięga po prosty zabieg: narratorka – opowiadająca tę historię z najzimniejszą, najbardziej ironiczną manierą, jaką można sobie wyobrazić – maluje tu cały pejzaż świadomości bohaterów. Tymczasem na ekranie widzimy zazwyczaj twarze zaciśnięte jak pięści – ludzi mocujących się z emocjami, których nie potrafią nazwać, nie mówiąc nawet o ich wyrażeniu. Zagrane jest to wszystko bez pudła i na granicy bressonowskiego monodramu, momentami można odnieść wrażenie, że wszelkie dialogi nagrywano w całkowitej izolacji, co oczywiście rezonuje z reżyserską wizją "podstawowej komórki społecznej". Oraz z jej surową oceną.      

Całą recenzję Michała Walkiewicza możecie przeczytać TUTAJ 

"Łódka nicości" – recenzja filmu "W trójkącie", reż. Ruben Ruben Östlund




Im pewniejszym krokiem Ruben Östlund przechadza się wśród żywych klasyków europejskiego kina, tym łatwiejsze wybiera sobie cele. Karierę rozpoczynał od przenikliwych wiwisekcji społeczeństwa na krawędzi implozji, prowokując zresztą dość niesprawiedliwe porównania z Michaelem Haneke. Dziś przypomina raczej wytrawnego boksera, który ogranicza się do walk pokazowych. W nagrodzonym Złotą Palmą "The Square" stłukł na kwaśne jabłko ewangelistów sztuki współczesnej, choć trzeba przyznać, że jego fenomenalne dzieło obroniło się dzięki twistowi – szlachetnemu, humanistycznemu przesłaniu, które unieważniło okrutną połajankę. W najnowszym filmie, "Triangle of Sadness", obrywa się beneficjentom "późnego kapitalizmu", lecz zamiast nokautu dostajemy wymęczone zwycięstwo na punkty. To sprawnie zrealizowany, zabawny i przewrotny film, który byłby perłą w koronie niejednego satyryka z kamerą. W przypadku Östlunda, twórcy "Turysty", "Gry" oraz "Mimowolnie", to jednak krok wstecz.

Film rozpoczyna długa sekwencja castingu, w której poznajemy pięknego jak wiosenny poranek modela i influencera Carla (Harris Dickinson). Walcujący pomiędzy półnagimi mężczyznami dziennikarz sprawia, że przed oczami staje nam "Bruno" Sachy Barona Cohena – choć Bruno wiedział, że aby rozsadzić obłudną rzeczywistość świata mody, nie można markować ciosów. Później przenosimy się do ekskluzywnej restauracji. Przy stoliku siedzimy razem z Carlem oraz jego dziewczyną, modelką i influencerką Yayą (Charlbi Dean). Z ich kłótni o pieniądze wnioskujemy, że miłość jest przereklamowana, zaś granica pomiędzy zauroczeniem a długoterminowym, marketingowym planem – ledwie zauważalna. Östlund też tam jest, wręcza nam sylabus z zagadnieniami: cyniczne social media kontra zapomniana sztuka dialogu, płeć kulturowa kontra biologiczne atawizmy, komunikacyjna atrofia, erozja konserwatywnych ról społecznych, miłosna asymetria, i tak dalej, pac pac w bębenek. Potem piękni i młodzi płyną w rejs luksusowym liniowcem (jakżeby inaczej, na koszt sponsorów), gdzie przyjdzie im kłócić się o jeszcze większe abstrakcje. Przy okazji skonfrontują się zarówno z nowobogackim cynizmem, jak i z korumpującą potęgą starego pieniądza. A wszystko pod czujnym okiem klasy pracującej, odhumanizowanej przez rozpustnych bogaczy i zamienionej w stado współczesnych niewolników. "Wszyscy jesteśmy równi" – krzyczy wyfiokowana dama, zmuszając kelnerkę do kąpieli w jacuzzi i w konsekwencji dezorganizując pracę całej załogi.

Apokalipsa jest oczywiście kwestią czasu. Ale póki na pokładzie trwa impreza, póty Östlund jest w swoim żywiole. Pasażerowie statku – od małżeństwa, które zbudowało imperium dzięki sprzedaży broni, przez zakompleksionego magnata nowych technologii, po nihilistycznego rosyjskiego oligarchę – nie są wprawdzie postaciami z krwi i kości, to raczej chodzące postulaty, lecz reżyser na tyle finezyjnie bawi się konwencją groteski, że ciężko czynić z tego zarzut. W najlepszej scenie filmu wiecznie zawiany i zakochany w Marksie kapitan (Woody Harrelson w epizodzie, który mógłby zagrać przed poranną kawą), debatuje z oligarchą o wyższości socjalizmu nad kapitalizmem, podczas gdy w tle szaleje epidemia choroby morskiej, fekalne pandemonium na kosmiczną skalę. Amerykański komunista i rosyjski kapitalista w oku cyklonu odchodów i wymiocin? "Wielkie żarcie" i Monty Python w czułych objęciach? Sounds like fun. 

Całą recenzję Michała Walkiewicza możecie przeczytać TUTAJ.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones