Arrrgh…

"Skull and Bones" jest pusty, mało różnorodny i próżno tu szukać podniet poza okazjonalnymi zdarzeniami.
Arrrgh…
źródło: materialy promocyjne
Skarbu kapitana Kidda szukano przez dobrych trzysta lat, ale nie znaleziono niczego poza garścią złotego piachu. Krążyły plotki, że jeśli legendarny morski rzezimieszek faktycznie cokolwiek gdzieś zakopał, to była to raczej szkatułka niż kufer, i już dawno została odnaleziona. Tyle że karaibska mitologia na historyczną prawdę reaguje alergicznie. A (niezupełnie) ślepy traf chciał, żeby opowieść o "Skull and Bones" jako żywo przypominała tę o cennych dublonach, które okazały się miedziakami. Szykowany od przeszło dekady na fundamentach pirackiej odsłony "Assassin's Creed" blockbuster Ubisoftu nie raz i nie dwa zachybotał się na deweloperskich falach, co groziło nabraniem wody i pójściem na dno. Z czasem jednak firmowa narracja uległa śmiałej zmianie, pojawiły się bajania o produkcie AAAA, zmieniały się zespoły, terminy przekładano, aż nareszcie gra trafiła na półki. Gra wymęczona, nijaka i nużąca.


Chociaż życie pirata to nie tylko rum i abordaże, to jednak oferowane przez grę atrakcje polegające na zbieraniu dryfujących na morzu desek nie ekscytują. Duża część gry polega na lataniu od wybrzeża do wybrzeża za zasobami, z których będziemy mogli sklecić coś użytecznego. Stąd mozolny żywot wyjętego spod prawa delikwenta przypomina raczej dwunastogodzinną harówkę na etat, a nie freelancerskie swobody. Zaczynamy jako gołodupiec, rozbitek na łupinie o poszarpanych żaglach, z harpunem domowej roboty na pokładzie zamiast dwudziestu armat na każdej z burt. I choć nominalnie jesteśmy kapitanem (lub kapitanką) statku, to trudno identyfikować się ze stworzoną postacią – jest ona kompletnie przeźroczysta i pozbawiona osobowości, przez co wydaje się raczej dodatkiem do masztu i steru. To nasz okręt będzie bohaterem, bo poza okazjonalnym zejściem na ląd, będziemy obserwować akcję z perspektywy rufy. Czynnik ludzki został ograniczony do minimum, czyli nie pochodzimy sobie po pokładzie, nie powalczymy na kordelasy, nie wybierzemy załogi, nie dokonamy abordażu per se. Nasz pirat to raczej mdły awatar, którego zadaniem jest okazjonalna interakcja z NPC-ami leniwie popychająca fabułkę do przodu. Ogólnie dbać musimy wyłącznie o statek, mający statystyki, wyposażenie i więcej charakteru niż jego kapitan. Ba, możemy go nawet "leczyć" oraz dać energetycznego kopa jedzonkiem. Formalnie przeznaczonym dla załogi, ale boosta dostaje okręt.

Słowem, na suchym lądzie nie ma tutaj nic do roboty, z czego ekipa Ubisoft Singapore (przy wybrzeżu tego kraju nadal dochodzi do aktów piractwa) najwyraźniej zdawała sobie sprawę. Handel odbywa się tu przy użyciu systemu tabelek, co oszczędza nam bieganiny oraz oglądania topornych przejść montażowych – przy dobiciu do brzegu nie zostajemy uraczeni żadnymi animacjami, tylko czarnym ekranem. Szczęśliwie nieco lepiej jest podczas żeglowania, zwłaszcza jak już doposażymy nasz okręt i nabierze on prędkości. Solą tej gry miały być jednak bitwy morskie, przy których wymagany jest nie tyle strategiczny zmysł, co nieprzeciętna zręczność. I faktycznie, potrafią one dostarczyć sporo radochy, mimo pewnego chaosu. Istotnie czuć różnicę między działami pośledniej i lepszej jakości, a zależnie od obranej taktyki, możemy nałożyć na armaty jakiś efekt, który na przykład spopieli wrogą flotę. Nie zawsze trzeba jednak jednostki nieprzyjaciela niszczyć, można na przykład po uprzednim jej osłabieniu (wypatrujemy zaznaczonych na czerwono wrażliwych miejsc) dokonać abordażu; nie ma w tym żadnej finezji ani dodatkowej mechaniki, to czysta formalność. Gdy się jednak przydarzy, że to my pójdziemy na dno, możemy zapłacić srebrem za respawn, co umożliwia odzyskanie straconego ładunku. Kiedy natomiast zechcemy pozyskać surowce z lądu, uraczeni zostaniemy prostymi minigierkami, ale jako że lwia część gry polega na niemalże survivalowym ganianiu za zasobami, prędko robi się to zwyczajnie monotonne. Miałka i ograna fabuła to jedynie pretekst, zwłaszcza że typów misji jest niewiele.


Wszystko to sprawia, że otwarty świat "Skull and Bones" jest pusty, mało różnorodny i próżno tu szukać podniet poza okazjonalnymi zdarzeniami, gdzie (razem z innymi graczami lub przeciwko nim) walczymy z konwojami i plądrujemy. Jak na razie gra ani trochę nie zachęca, żeby do niej przysiąść już po ukończeniu kampanii. Oczywiście Ubisoft planuje ją sezonowo rozwijać, ale raczej nie ma co liczyć na radykalne przemodelowanie. Pakowanie pieniędzy w produkt przyjęty tak chłodno też prawdopodobnie prędko przestanie się opłacać. Łaskawszy dla "Skull and Bones" byłby chyba los dodatku do "Black Flag", jak pierwotnie planowano, bo służący za inspirację przebój już wtedy robił wszystko lepiej. Stare pirackie powiedzenie, że zwycięskiej załogi się nie zmienia, tu sprawdziłoby się wyśmienicie.
1 10
Moja ocena:
4
Krytyk filmowy i tłumacz literatury. Publikuje regularnie tu i tam, w mediach polskich i zagranicznych, a nieregularnie wszędzie indziej. Czyta komiksy, lubi kino akcji i horrory, tłumaczy rzeczy... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones