Pomimo groźnego tytułu "A bucket of blood" nie przestraszy nawet amatorów krwawych wrażeń. Dostarczy natomiast interesujących spostrzeżeń fanom... beletrystyki i poezji.
Roger Corman znany jest z umiejętności pracowania z zatrważająco niskim budżetem. Nie jest to jednak jego jedyna zdolność, potrafi także kręcić w ekspresowym tempie - zdjęcia do "A bucket of blood" trwały zaledwie pięć dni, a koszt produkcji nie przekroczył pięćdziesięciu tysięcy dolarów.
Beat Generation jest jednym z najbardziej fascynujących - a także jednym z pierwszych - zjawisk popkultury. Chociaż nigdy nie przekonałem się do jego poetyckiego oblicza (zwłaszcza Allena Ginsberga), to bezgranicznie uwielbiam bitnikową prozę, czyli przede wszystkim Burroughsa i Kerouaca. Film Cormana jest dla fanów tego nurtu literackiego oraz ruchu społecznego o tyle interesujący, że nie podejmuje refleksji nad czasami zamierzchłymi, lecz opisuje codzienność bitników na gorąco. Ukazał się w tym samym roku, co "Nagi lunch", dwa lata po "W drodze" i trzy po "Skowycie", a więc u szczytu popularności powojennej kontrkultury.
W pierwszym ujęciu narrację tworzy poetycka recytacja wygłoszona do jazzowej improwizacji, co automatycznie pobudza skojarzenia z pretensjonalnym obliczem początkujących bitników. Znaczna część akcji rozgrywa się w klubie The Yellow Door - typowym przyczółku dla artystów z podziemia. Podejrzewam, że w zamyśle Cormana był parodią słynnego Six Gallery z San Francisco, a słowo "parodia" nie jest tu przypadkowe. Nadrzędną wartością "A bucket of blood" jest właśnie krytyka przeobrażeń kulturalnego światka lat 50., których echo pobrzmiewa do dzisiaj, nawet w Polsce. Klub z domowym wystrojem i pracami lokalnych artystów na ścianach, brak rotacji wśród klienteli, zachwyt nad tandetą wyłącznie dlatego, że autorami są koledzy i koleżanki z "branży", natchnione debaty o twórczości, którą mogą pojąć wyłącznie "ludzie świadomi" (pada nawet pytanie: "Świadomi czego?" i odpowiedź w oburzonym tonie: "Po prostu świadomi, głupku") - taki obraz świata sztuki ma już ponad sześćdziesiąt lat i to za jego przyczyną dzisiaj określenie "sztuka nowoczesna" ma wydźwięk pejoratywny.
Corman nie jest jednak okrutnym kpiarzem wywyższającym się ponad ludzi, wśród których wielu kieruje się szczerymi i nieszkodliwymi intencjami. Nie ocenia obcych mu realiów, lecz ukazuje swoją własną codzienność. Podejmuje wątek trudu stawiania pierwszych kroków w działalności artystycznej, a nawet rozstrzygnięcia, w jakiej dziedzinie potencjalny twórca czuje się najlepiej. Walter, kelner The Yellow Door, przypadkowo (i krwawo) tworzy swoją pierwszą rzeźbę, co zmusza go do zadawania sobie i innym pytania, czy już jest artystą, czy są jakiekolwiek wytyczne lub kwalifikacje pozwalające korzystać z tego "tytułu". Wprawdzie trudno uwierzyć, że fatalna rzeźba kota z nożem u boku mogłaby zachwycić kogokolwiek, niemniej precyzyjnie zostaje oddany mechanizm wzrostu liczby "przyjaciół" wokół osoby osiągającej sukces, a także presja, jaka stoi za utrzymaniem pozycji, a tym samym przymusem ciągłego tworzenia. Walter w końcu nie wytrzymuje, prosi ukochaną Carlę o rękę, a jednocześnie deklaruje chęć porzucenia działalności "rzeźbiarskiej". Ta wprost wyznaje, że kocha w nim przede wszystkim jego twórczość i może z nim być jedynie, jeżeli będzie kontynuował artystyczną działalność. Niestety nie wie, że rzeźby skrywają organiczne wnętrze zamordowanych inspiracji.
Ekranizacja "W drodze", biografia Ginsberga ("Skowyt"), obraz całego środowiska ("Na śmierć i życie") - w ostatnich latach beat generation stało się interesującym tematem dla filmowców, ale w moim odczuciu żaden z tych filmów nie oddaje ducha czasów tak dobrze, jak "A bucket of blood". Zdecydowanie nie jest to horror, raczej kryminał z elementami czarnej komedii, mnie natomiast zachwyciła w nim wartość dokumentalna ukazująca pierwszych buntowników popkultury bez gloryfikacji i zbędnego zadęcia.