Recenzja filmu

WALL·E (2008)
Andrew Stanton
Waldemar Modestowicz
Ben Burtt
Elissa Knight

Stare kłamstwo w nowej oprawie

Normalnie staram się unikać rzeczy, które większość cywilizowanej populacji naszej planety bezkrytycznie uważa za fantastyczne i z zapałem godnym lemingów gremialnie wychwala wszędzie, gdzie
Normalnie staram się unikać rzeczy, które większość cywilizowanej populacji naszej planety bezkrytycznie uważa za fantastyczne i z zapałem godnym lemingów gremialnie wychwala wszędzie, gdzie tylko może. Niestety "WALL-E", cudowne dziecko Pixaru, jednak mnie nie ominął. Od razu ostrzegam – w recenzji będę upierdliwy, bo nie zamierzam traktować tego filmu jak bajki dla dzieci z chorobą sierocą. "WALL-E", podobnie jak wiele innych animacji, jest reklamowany jako obraz dla każdego – dobre sobie. Chłopak poznaje dziewczynę, zakochuje się w niej, dziewczyna go olewa, chłopak mimo to koło niej skacze, poświęca się dla niej, wreszcie wydarza mu się coś przykrego, dziewczyna przegląda na oczy, dociera do niej, że kocha chłopaka... Brzmi znajomo? A teraz zastąpcie chłopaka i dziewczynę robotami, miejsce akcji: postapokaliptyczna Ziemia i olbrzymi statek kosmiczny Axiom, dorzućcie ludzi, którzy od 700 lat kiszą się na wspomnianym statku, przy okazji ewoluując w coś, co wygląda niczym typowy mieszkaniec współczesnej Florydy, wreszcie dodajcie wzorowanego na HALu z "Odysei kosmicznej" autopilota Axiomu. Aha, do tego załatwcie jakiś utwór Petera Gabriela. "WALL-E" instant, tylko dodać wody. Skoro już o laniu wody mowa – moje pierwsze wrażenia z oglądania pixarowych dokonań były następujące: robot jeździ, mija godzina, robot układa wieżowce ze sprasowanych śmieci, mija kolejna godzina, robot nawiązuje do Pinokia poprzez hodowlę i tresurę karaczana, kolejna godzina... A kiedy zerknąłem na zegarek, okazało się, że to zaledwie dwadzieścia minut czasu rzeczywistego. Dunbar z "Paragrafu 22" byłby zachwycony – tyle nudy upchniętej w tak krótkim czasie musi w znaczącym stopniu wydłużać życie. Fabuła – nudna, nieoryginalna (no, chyba że ktoś nie przeczytał w życiu żadnej w miarę dobrej książki science fiction, wtedy może dać się zaskoczyć), obecna tylko dlatego, że bez niej film byłby jak 3DMark. Jest parę momentów, które mogą być zabawne (mój ulubiony to obsesyjno-kompulsywny robot usiłujący wyczyścić ślady gąsienic WALL-E'ego), jest też mnóstwo typowych wyciskaczy łez. Dialogów przez pół filmu praktycznie nie ma, ale to akurat przyjemne, takie współczesne nieme kino. Potem na scenę wkraczają ludzie, zaczynają się dialogi i czar pryska. Sam WALL-E jako główny bohater działał mi na nerwy. Tak usilnie starał się wzbudzić moją sympatię, był tak nachalnie naiwny, słodki aż do omdlenia (tak słodki, jak to tylko możliwe, kiedy nie jest się pandą albo misiem koala), że mniej więcej od połowy filmu nabrałem ochoty walnąć go ośmiofuntowym młotem między fotoreceptory. Na kolejne zawołania "Eeeevaa" dostawałem gęsiej skórki, a sama wizja robotów wykształcających sobie osobowość, czyli jedyna rzecz, którą twórcy mogli jakoś interesująco rozwinąć, została pominięta – roboty są żywe na modłę Pani Imbryk i Płomyka z "Pięknej i Bestii", nie ma tu żadnych rewelacji o tym, jak w skonstruowanej przez człowieka architekturze elektronicznego mózgu może się pojawić samoświadomy umysł. Z początku myślałem, że może będzie ciekawie, bo tylko WALL-E jest żywy, inne roboty, z Eve włącznie, będą zwykłymi maszynami. Niestety, choć Eve faktycznie sprawiała wrażenie nieożywionego mechanizmu, to na pokładzie Axiomu okazało się, że robotów posiadających osobowość jest od groma. Wręcz okazuje się, że to roboty są bardziej zdolne do głębszych uczuć niż ludzie, dopiero działania WALL-E'ego na nowo zapalają w apatycznych przedstawicielach homo sapiens przygasłe iskierki emocji. Ponieważ ciągłe wyliczanie tego, dlaczego film mi się nie podobał, z całkowitym pominięciem tego, co zasługuje w nim na pochwałę, byłoby nieprofesjonalne, a co gorsza – byłoby całkiem jak zachwyt podnieconych lemingopodobnych fanów danej produkcji (tyle że, naturalnie, na odwrót). I nie, nie pochwalę tu animacji. Czas na dygresję. Animacja komputerowa robiła na mnie wrażenie w erze komputerów ośmiobitowych – krótki filmik z obracającym się w zamku kluczem, rzucającym cień, który również się obracał, stworzony na stareńkie Atari, potrafił mnie zachwycić. Teraz trzeba czegoś więcej niż grafika komputerowa, żeby wywrzeć na mnie wrażenie. Współczesne generowane komputerowo efekty wyglądają nienaturalnie, a są drogie jak wszyscy diabli – co zresztą wydaje mi się mocno podejrzane. Przecież wystarczy znaleźć jakiegoś komputerowego "rain mana", co to nie ma życia osobistego, ale potrafi tworzyć animację, podstawić mu nocnik, wbić w żyłę kroplówkę z glukozą i płynnym kotletem schabowym, zostawić na odpowiednio długi czas przy komputerze i wcześniej czy później animacje i efekty będą gotowe. Natomiast wybudowanie gigantycznego planu zdjęciowego, zmontowanie wyszukanych animatroników, efekty tworzone przez starych, dobrych speców od F/X – to dopiero musi być drogie. Coś takiego zdecydowanie wywarłoby na mnie wrażenie. Tak więc animacja w "WALL-E'm" mnie nie obchodzi. Jest dobra, nie ma się czego czepiać, ale na pewno nie będę nad nią piać z zachwytu. Pochwalę ten film za coś innego: za to, co dla uproszczenia nazwę "grą aktorską". Roboty, które praktycznie nie mówią, muszą wyrażać emocje językiem ciała, gestami i szczątkową mimiką twarzy (a w zasadzie samym wyrazem oczu). W "WALL-E'm" jest to zrobione genialnie, nie ma takiej możliwości, żeby w danej chwili mieć wątpliwości co do tego, jakie emocje odczuwa animowany robot. Tutaj twórcy, nawet jeśli moim zdaniem nie stworzyli dzieła sztuki, to z pewnością pokazali kawał rzetelnego, solidnego rzemiosła. Ogólnie jednak wyniosłem z seansu kiepskie wrażenia. Film z początku przynudza, fabuła jest banalna, do tego całość napakowana natarczywą propagandą ochrony środowiska – cel szczytny, ale wiele filmów już próbowało, a skutków jakoś specjalnie nie odniosło. Może dlatego, że najwięksi producenci zanieczyszczeń, powiedzmy ciężki przemysł, niespecjalnie przejmuje się WALL-E’m czy innym Kapitanem Planetą. Poza tym doszedłem do wniosku, że skoro "WALL-E" został tak ciepło przyjęty, ludzie wciąż potrzebują słuchać starych kłamstw o miłości, o szczęśliwych zakończeniach, o tym, że ludzki hart ducha może zmienić coś na lepsze, że miłość może zmienić cały świat na lepszy, że ludzie potrzebują siedzieć przed ekranem niczym WALL-E oglądający musical "Hello, Dolly!" i po raz setny powtarzać sobie tę samą historię... Choć może właśnie ta potrzeba powtarzania sobie bajek opierających się na starych schematach odróżnia ludzi od robotów, które raz zaprogramowane pamiętałyby je na zawsze.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Jak to możliwe, że najpiękniejsza, najbardziej subtelna historia miłosna roku jest animacją opowiadającą... czytaj więcej
Zapowiedzi nowej animacji Pixara w formie krótkich skeczy biły w Internecie rekordy oglądalności, a formą... czytaj więcej
Za każdym razem, gdy na kinowym ekranie pojawia się sympatyczna lampka z uporem wbijająca literkę I z... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones