Recenzja filmu

Terminator (1984)
James Cameron
Arnold Schwarzenegger
Michael Biehn

Austriak, dystopijna przyszłość i ciemne okulary

Wyraz "terminator" oznacza ucznia, odbywającego praktykę zawodową u rzemieślnika. Stąd, gdy w latach osiemdziesiątych do spowitej dogorywającym socjalizmem Polski dotarł imperialistyczny film s-f
Wyraz "terminator" oznacza ucznia, odbywającego praktykę zawodową u rzemieślnika. Stąd, gdy w latach osiemdziesiątych do spowitej dogorywającym socjalizmem Polski dotarł imperialistyczny film s-f z olbrzymim Austriakiem w roli głównej, osoby odpowiedzialne za przetłumaczenie obrazu zdecydowały się na tytuł "Elektroniczny morderca" - takie tłumaczenie miało więcej sensu w języku polskim. Niestety, wspomniane osoby nie mogły wiedzieć, że jeden z licznych filmów s-f z owego okresu stanie się kultowy, a w dwadzieścia parę lat później na dźwięk słowa "terminator" większość społeczeństwa ujrzy w umyśle kanciasty pysk austriackiego kulturysty, noszącego ciemne okulary. Zazwyczaj, gdy ktoś, opisując cokolwiek, używa wyrazu "kultowy", zapala mi się czerwone świateło ostrzegawcze. Żeby zrozumieć dlaczego, wystarczy wejść na internetowy serwis aukcyjny i wyszukać jak najwięcej "kultowych" samochodów - zazwyczaj okazuje się, że kultowe są zdewastowane graty, często syreny, maluchy i szczątki opli oraz fordów, za które obecny właściciel żąda kwoty tysiąckrotnie przekraczającej wartość sprzedawanego truchła. W przypadku filmów zastraszająco często bywa podobnie, status kultowego otrzymują obrazy, które już w chwili premiery wypadały fatalnie, a upływ lat wcale nie poprawił sposobu, w jaki prezentują się widzowi. Na szczęście w tym przypadku kultowy nie oznacza, że zobaczymy fatalną reżyserię, beznadziejnych aktorów i nonsensowne wątki, a całość nie kosztuje tyle, co kilkuletnia honda. Robot w ludzkiej skórze przybywa z przyszłości do roku 1984 (z punktu widzenia podróżnika w czasie różnica między postapokaliptyczną Ziemią a Los Angeles lat osiemdziesiątych jest taka, że w latach osiemdziesiątych ulice były niebezpieczniejsze). Za zadanie ma likwidację przyszłej matki przywódcy ludzkiego ruchu oporu, walczącego z dominacją maszyn kierowanych przez sztuczną inteligencję. Ludzie również wysyłają zawodnika w przeszłość, rzecz jasna jego misją jest ochronić mamusię szefa ruchu oporu. Byłoby miło, gdyby widz sam to wszystko odkrywał, ale twórcy nie mieli złudzeń, co do poziomu intelektualnego potencjalnej widowni i na samym początku zamieścili tekstową planszę, z grubsza wyjaśniającą całą intrygę. Potem, wskutek nieśmiertelnego imperatywu narracyjnego, poprzez strzelaniny i kilka scen pościgu docieramy do finału, w którym ginie ludzki obrońca, robot zostaje zniszczony, a panna Connor przekonuje się, że jest w ciąży - ojcem jest świętej pamięci obrońca, co przy okazji tworzy zabawny paradoks, ale nikt jakoś się tego nie czepia, więc wszystko jest w porządku. Przy okazji recenzowania innego filmu stwierdziłem, że austriacki kulturysta urodził się tylko po to, aby wykreować dwie filmowe role: Conana z Cymerii oraz terminatora. Oczywiście spartolił sprawę w co najmniej jednym miejscu - gdy, strzelając do niewłaściwej Connor, mrugał oczami, co zepsuło cały efekt dotąd całkiem starannie budowany. Poza tym było znośnie - ciężkie ruchy, kamienna twarz, płaskie recytowanie kwestii z okropnym akcentem, cały ten żelbetowy urok potężnej maszyny został osiągnięty. Powtórzę to, co powiedziałem przy podobnej okazji: ciężko sobie w tej roli wyobrazić jakiegokolwiek prawdziwego aktora. Choć - zaznaczę - wydaje mi się, że animatroniki Stana Winstona były w roli uszkodzonego terminatora lepsze niż kulturysta w roli sprawnej maszyny... ale chyba budżet nie pozwalał na zbyt drogie rozwiązanie i taniej było zatrudnić mięśniaka, niż przez cały film męczyć się z mechanicznymi lalkami. Skoro jestem przy animatronikach, ciężko nie wspomnieć o efektach specjalnych. Niestety, widać, że się zestarzały, ale i tak będę ich bronić - wolę mechaniczne kukły od efektów komputerowych. Wolę kreatywne podejście do osiągnięcia zamierzonego efektu, niż wpłacenie gazyliona dolarów na konto speców od grafiki 3D i czekanie, aż sekwencja filmu będzie wyglądać niczym przerywnik z gry komputerowej. Wolę makijaż na kanciastym obliczu wyglądający jak wyzierający spod zdartej skóry metal niż faceta z pomalowaną na zielono gębą, który potem w miejsce zielonych plam dostanie komputerowe tekstury. Niestety, nie potrafię obronić kartonowej ciężarówki, wysadzonej w powietrze w jednej z końcowych scen. Widać budżet już się skończył, bo tak tandetnego efektu nie spodziewałbym się nawet po telenoweli. Postanowiłem napisać akapit o muzyce, mimo że w zasadzie nie ma czym się zachwycać, ani na co narzekać. Wykorzystano kilka typowych anonimowych, popowych utworów w stylu wczesnego Bon Jovi, ale prawie wszystkie obrazy z tego okresu tak miały. Co innego zwróciło moją uwagę: film ma swój rozpoznawalny muzyczny motyw przewodni, aranżowany odpowiednio do wydarzeń na ekranie - motyw ów zresztą przetrwał i dał się usłyszeć w kolejnej części serii. Jest to o tyle miłe, że w obecnie produkowanych filmach prawie nie ma muzyki. Tak, wiem, zaraz ktoś zacznie krzyczeć, że jest, że znani ludzie ją komponują i tak dalej i tym podobne. Bzdura. Muzyka jest, ale ma z muzyką tyle wspólnego, co melodyjka w windzie z biurowca. Przypomnijcie sobie i zanućcie motyw przewodni z dowolnego filmu wyprodukowanego po 2000 roku. Ile melodii udało się odgrzebać w pamięci? Trzy? Może aż pięć? A przecież przez ostatnie osiem lat wyprodukowano nieco więcej niż pięć filmów. Ja przyznam, że nie mogę sobie przypomnieć ani jednej melodii. Mamy więcej możliwości technicznych, więcej szkół muzycznych, więcej muzyków... Ale to w 1984 dało się nagrać charakterystyczną muzykę filmową, a teraz najwyraźniej skończyły się pomysły. Do "Elektronicznego mordercy" wróciłem po wielu latach. Był to jeden z tych nielicznych filmów, które obejrzałem tylko raz, w dzieciństwie, a i tak sporo z niego zapamiętałem. Pamiętałem intrygę, bohaterów, atmosferę zaszczucia towarzyszącą świadomości, że bohaterowie są ścigani przez coś, co nigdy się nie zmęczy, nie rozmyśli, nie przestanie... a do tego wydaje się niemal niemożliwe do zniszczenia. Pamiętałem krwawe efekty specjalne, rozcinanie ręki, aby dostać się do jakiegoś mechanizmu, wycinanie skalpelem uszkodzonego oka. Gdy do niego wróciłem w roku, który jest bliższy filmowej przyszłości niż zapomnianej teraźniejszości anno domini 1984, okazało się, że mimo niedociągnięć i ograniczeń technologiczno-budżetowych, film wciąż potrafi się sam obronić. To miła niespodzianka - nie rozczarować się, powtarzając sobie przedpotopowy film z gubernatorem Kalifornii.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Terminator" to film, który stał się początkiem wielkiej kariery dwóch mało znanych wówczas w... czytaj więcej
"Terminator" to film, który zapoczątkował poważną karierę dwóch ważnych postaci świata rozrywki – mało... czytaj więcej
"Terminator" to dziś klasyka gatunku i jeden z najważniejszych filmów sci-fi ubiegłego wieku. Obraz... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones