Recenzja wyd. DVD filmu

Przyjeżdża orkiestra (2007)
Eran Kolirin
Ronit Elkabetz
Sasson Gabai

Długość dźwięku samotności

"Przyjeżdża orkiestra" ukazuje nam, że uniwersalna potrzeba miłości czy nawet tylko rozmowy łączy wszystkich, a zwłaszcza wrogów, którzy są zafascynowani drugą stroną. A jeśli już nie są wrogami,
UWAGA, SPOILER! 
TA RECENZJA ZAWIERA TREŚCI ZDRADZAJĄCE FABUŁĘ.

Egipt i Izrael. Ciężko porównać te stosunki sąsiedzkie do polskich realiów, skoro nawet my po dziesięciu wiekach wojen, a zwłaszcza po II Wojnie Światowej możemy wymazać przeszłość i budować przyszłość z Niemcami. Relacje Egiptu z Izraelem w latach 1948-1979 można by porównać do stosunków pomiędzy oboma Koreami albo nawet pomiędzy Rosją a separatystyczną Republiką Czeczenii. Choć ofiary padały po obu stronach granicy przez cały ten czas, to i tak kilka razy spadkobiercy faraonów starli się z narodem wybranym w regularnych wojnach w latach 1948-49, 1956, 1967 i 1973. Egipt był wówczas liderem świata arabskiego i największą potęgą zbrojną w regionie, a mimo to każdą z tych wojen (wraz z sojusznikami i wsparciem technologicznym mocarstw) przegrał. Po porażce w wojnie Jom Kipur, Egipt spokorniał, a dzięki wysiłkom i pieniądzom USA zawarł pokój z Żydami w 1979 roku jako pierwsze państwo arabskie. Jego śladem podążyła jeszcze Jordania (1994), przez co Izrael jest w permanentnym stanie wojny tylko z trzema (licząc osobno Gazę formalnie należącą do Autonomii Palestyńskiej, ale w której rządzi Hamas) z sześciu sąsiadów. I choć granica jest otwarta, choć kraje współpracują ze sobą na szczeblu gospodarczym i wojskowym, a Izraelscy turyści masowo wypoczywają w kurortach typu Szarm el-Szejk (które zresztą sami zbudowali w latach 70. podczas okupacji Synaju), to daleko jest do tego, co np. Polska wypracowała z Niemcami. Większość przeciętnych obywateli obu krajów się nienawidzi (wyraźna przewaga niechęci jest po stronie egipskiej) i nie zmieniło się to przez ponad czterdzieści lat sponsorowanego przez USA pokoju. Film "Przyjeżdża orkiestra" - którego ten historyczny wstęp dotyczy - jest więc w jakimś sensie filmem nierealnym, ale jak każda bajka przynosi morał i piękną historię, która jest ukojeniem dla duszy.



Już pierwsze sceny filmu pokazują nam wzajemną nieufność i podejrzliwość. Aleksandryjska orkiestra reprezentacyjna policji przyleciała na zaproszenie ośrodka kultury arabskiej w Petach Tikwa. Na lotnisku nikt na nich nie czeka (to też prztyczek w nos dla słynnego arabskiego bałaganu organizacyjnego), a próby kontaktu telefonicznego podejmowanego przez dyrygenta orkiestry są traktowane przez izraelskich interlokutorów jako żart. Sami Egipcjanie są w większości nieufni wobec autochtonów o czym świadczy niewinny dialog:
- Zapytaj kiedy odjeżdża autobus (...), tylko uważaj!
- Na co?
- Nie wiem, po prostu miej oczy otwarte.
Jedynym skorym przełamywać lody jest, robiący za czarną owcę w zespole, żigolak Khaled (Saleh Bakri). To też niejako dzięki jego dezynwolturze muzycy wpadli w tarapaty. Zamiast pojechać do Petach Tikwa trafili do Bet Hatikwa. Niezorientowanym w temacie warto wspomnieć, że niektórzy Arabowie mają problem z wymawianiem litery "p", której odpowiednika w alfabecie arabskim nie ma. Jest to jednym ze stereotypowych żartów w Izraelu; w kinematografii poruszono go choćby w "Rock the Casbah" ("Chcesz do picia Bebsi?"). Eran Kolirin w wywiadach promujących film użalał się nad tym, że to nie w porządku, iż w kraju w którym jedna trzecia mieszkańców mówi po arabsku nie wszędzie są rozkłady na dworcach czy przystankach w innym języku niż hebrajski czy angielski i już samo to wskazuje izraelskim Arabom czy Palestyńczykom, że są obywatelami drugiej kategorii. Orkiestra przyjeżdża więc do malutkiego pustynnego osiedla Bet Hatikwa (po hebrajsku "Dom nadziei"). Tylko nadzieją mogą żyć tutejsi mieszkańcy. Na miejscu okazuje się, że nie dość, że nie ma tu arabskiego ośrodka kultury, to w ogóle nie ma żadnego ośrodka kultury. Ostatni autobus odjeżdża jeszcze za dnia, a hoteli nie wybudowano, bo dla kogo? Zmęczeni i zdystansowani Egipcjanie muszą poprosić o pomoc miejscowych, którzy - gdyby sytuacja miała miejsce w Aszkelonie czy Beer Szewie - pewnie by ich zignorowali albo wezwali policję, żeby intruzów zamknięto. Ale że w Bet Hatikwa nic się nie dzieje, to Izraelczycy oferują gościnę, bo zapewne już na tym etapie jest to jedno z największych przeżyć w ich życiu na pustyni Negew.


Od teraz mamy do czynienia z najlepszymi trikami (tak, trikami - niektóre wydają się być wyrachowanym zagraniem) scenopisarskimi i reżyserskimi jakie mogliby nam zaserwować Jim Jarmusch czy Aki Kaurismäki. Wydarzenia z tego osobliwego wieczoru są przedstawione praktycznie w czasie rzeczywistym, a dialogi obfite, bardzo naturalne i - co oczywiste - słodko-gorzkie. I tu moja odwieczna krytyka dystrybutorów - to nie jest komedia, choć kilka śmiesznych sytuacji miało miejsce. Zestaw aktorów robi piorunujące wrażenie. Jest tu kilka par, wokół których toczy się wątek i tak też jest zbudowany ten film. Para pierwszoplanowa to owdowiały podpułkownik Tawfiq Zacharya (Sasson Gabai) i rozwiedziona Dina (Ronit Elkabetz). Gabai to etatowy Arab w zachodnich produkcjach ("Rambo III", "Dom Saddama") i w takich rolach czuje się najlepiej. Zmarła przedwcześnie na raka Elkabetz to ikona izraelskiego nowego kina, ale i ceniona reżyserka kameralnych dramatów rodzinnych. Ostatnim jej filmem, aktorsko i reżysersko, był "Viviane chce się rozwieść", gdzie zresztą drugoplanową rolę miał Gabai. Co ciekawe, widziałem ponad dziesięć produkcji z Elkabetz i w każdej gra kobietę po przejściach lub kobietę nieprzejmującą się obyczajnością i ten miks zagrała też tutaj, lecz tylko w "Przyjeżdża orkiestra" widziałem ją więcej razy uśmiechniętą niż we wszystkich jej pozostałych filmach łącznie. Jeśli do tego dodać jej posągową urodę i uwodzącą chrypkę, to ciężko się od scen z nią uwolnić. Druga para to zastępca dyrygenta Simon (Khalifa Natour), który nie może wyjść z cienia Tawfiqa i ucieka przed problemami w tworzenie własnej kompozycji dla orkiestry oraz Itzik (Rubi Moskovitz) - miejscowy bez pracy i bez udanego małżeństwa. Trzecią parą jest wspomniany Khaled, który jest mistrzem teoretycznego podrywu i fajtłapa Papi (Shlomi Avraham). Jest jeszcze kilka mniej ważnych par, ale znamienne jest to, że i tak wszystko, co najważniejsze obraca się w różnych konfiguracjach w trójkącie Tawfiq-Dina-Khaled. Ktoś potrzebuje miłości, ktoś przygody na jedną noc, ktoś pogodzenia się ze swoją przeszłością, a ktoś znowu akceptacji. Jest jeszcze w tym filmie jeden zaskakujący trójkąt: Khaled-Papi-Yula (Rinat Matatov). Ci młodzi ludzie wzięli udział w jednej z piękniejszych scen romantycznych jakie widziałem w kinie. Cała scena została nagrana w jednym ujęciu kamery, a za tło muzyczne posłużył jej szlagier popularnego niegdyś w Izraelu Yigala Bashana. Wymyślić tę scenę, tak ją zagrać i wyreżyserować - chapeau bas! Co podnosi temu filmowi ocenę o jeden punkt wyżej, to niesamowita gra aktorska. Nie tylko weteranów (prócz wspomnianych także charyzmatyczny Uri Gavriel), ale też ówczesnych naturszczyków (Moskovitz, Matatov, Avraham) czy epizodycznych wyjadaczy (Tarik Kopty, Ahuva Keren). Za swoje kreacje Elkabetz, Gabai i Bakri otrzymali Ofiry ("izraelskie Oscary"), pomagając filmowi w zdominowaniu 2007 roku w kinematografii żydowskiej, który był bardzo głośny i to na całym świecie. W tym rozdaniu Ofirów rywalami "Przyjeżdża orkiestra" były przecież znane dobrze w Polsce: "Meduzy", "Twierdza Beaufort", "Dług", "Sekrety" i "Makaronik". Sam film był zgłoszony do wyścigu po Oscara, ale został zdyskwalifikowany ze względu na fakt, iż ponad 50% dialogów w filmie było w języku angielskim. Będąc jeszcze przy języku warto zwrócić uwagę na błędny dialekt filmowych Egipcjan. Jako że grali ich izraelscy Arabowie oraz Palestyńczycy, to posługiwali się dialektem palestyńskim, a nie egipskim.



Eran Kolirin nie zdawał sobie chyba sprawy jak skomplikował swoje życie. Jego pełnometrażowy debiut zgarnął nagrody nie tylko w Izraelu, ale i w Cannes czy Karlowych Warach; otrzymał także nagrodę odkrycia roku Europejskiej Akademii Filmowej. Po takim filmie i takim jego odbiorze już zawsze każdy jego kolejny obraz będzie porównywany z "Przyjeżdża orkiestra" i nigdy nie będzie lepszy. Reżyser później zrobił psikusa krytyce i fanom, wypuszczając cztery lata po debiucie kameralny dramat psychologiczny "Wymiana", który całkowicie zrywa z jego dotychczasowym wizerunkiem i nie do końca jest filmem udanym. Jeśli możemy z dużą dozą powodzenia wskazać elementy charakterystyczne dla filmów Kieślowskiego, Kitano czy - z izraelskiego poletka - Cedara bądź duetu Tadmor-Nattiv, to przy Kolirinie widzimy brak tożsamości artystycznej. Z jednej strony to dobrze, bo nie odcina kuponów od sławy i nie funduje nam pastiszowej kontynuacji świetnego prequela w stylu Kaya Pollaka ("Jak w niebie" kontra "Niebo na ziemi"). Z drugiej, widać że nie jest to jeszcze materiał na wybitnego reżysera oraz scenarzystę i wciąż musi odnaleźć swoją drogę w świecie filmu.



Obraz jest opowieścią o samotności i potrzebie miłości. I trudnych relacjach sąsiedzkich (ale o tym później). W tym obrazie samotność jest przedstawiona i wprost, i krąży w metaforach, ale dotyczy przede wszystkim samotności w grupie. W takiej małej społeczności wszyscy o sobie wszystko wiedzą, lecz pozornie - każdy wie kto z kim spał, kto komu przylał czy za ile kupił sobie samochód. Jednak nikt nie uzewnętrznia się z problemami natury psychicznej. Trzymanie problemów w sobie nikomu nie służy i tu okazuje się, że obcy nam człowiek, także kulturowo, jest w stanie być nam psychologiem na jeden dzień. To dość powszechne - nie oceni nas, nie zdradzi nikomu, a może powie coś mądrego, co jednocześnie nie jest nacechowane wywiadem środowiskowym. Taka terapia Gestalt tylko bez wydawania pieniędzy na dyletantów, którzy nie uczyli się psychologii w akademiach medycznych, ale na kursach i studiach podyplomowych w samozwańczych instytutach "parapsychoterapii". Człowiek jest istotą społeczną, umie mówić oraz myśleć. Dzięki chwilowej interakcji z drugim człowiekiem może ulepszyć bądź uzdrowić siebie bardziej niż w pojedynkę próbował przez lata. Upośledzenie w relacjach społecznych widać bardzo dobrze w dialogach bohaterów. Scena z kolacją u Itzika świetnie pokazuje jak każdy z trzech Arabów i każda osoba z czworga Żydów, która stara się powiedzieć drugiej stronie coś miłego albo coś na zawiązanie dyskusji, nieświadomie wywołuje u rozmówcy drażliwe tematy, po których ten jest kąsany przez swoich najbliższych. Bohaterowie, którzy przejawiają z kolei tendencje romantyczne są w tym śmiesznie nieudolni. Jakość flirtu jest gdzieś na poziomie starszego przedszkolaka wśród dorosłych ciotek na weselu. Ci ludzie głównie kiedy nie mówią, a obrazują lub dotykają, są w stanie w pełni siebie wyrazić. Zarówno na dyskotece na wrotkach, na ławce w parku czy podczas seksu. Sama króciutka scena seksu jest też o tyle istotna, że komitet egipskiej kinematografii po oglądnięciu filmu uznał, iż będzie on zakazany w Egipcie ze względu na "zbyt daleko idące ukazanie stosunków egipsko-izraelskich" oraz ze względu na te dwie sekundy słabo widocznego stosunku między jednym z Egipcjan a jedną z Żydówek. To jest smutna refleksja, że państwa islamskie nie dążą szczególnie do szanowania innych kultur (zwłaszcza zachodniej, bo czy się to komuś podoba czy nie, Izraelowi bliżej kulturowo do Europy niż do Azji, w której leży), religii oraz kobiet. Jednocześnie to hipokryzja i bigoteria, bo ci mężczyźni sami traktują kobiety w islamie w okrutny sposób, a byle scena rozbierana już zasługuje na cenzurę. Jakby bali się rewolucji seksualnej i tego, że nie będą mogli tych kobiet już kontrolować. Zresztą nie mają także dystansu do siebie, a to warto zobaczyć w dokumencie "Łaskotanie olbrzymów", gdzie cenzura i terror w Egipcie dotykają nawet komików.


"Przyjeżdża orkiestra" ukazuje nam, że uniwersalna potrzeba miłości czy nawet tylko rozmowy łączy wszystkich, a zwłaszcza wrogów, którzy są zafascynowani drugą stroną. A jeśli już nie są wrogami, to chcieliby chociaż mieć równe prawa. Muzułmańscy Arabowie w Izraelu mimo wielu nieznanych w szariacie wolności wciąż są dyskryminowani, nawet tym niby nieistotnym brakiem informacji w ich języku, a Żydzi praktycznie nie mogą egzystować w państwach arabskich. Przewijająca się w filmie klasyczna muzyka arabska jest dodatkowym zalążkiem porozumienia. Izraelczycy ją uwielbiają i umieją odczuwać choćby dlatego, że - tak jak Arabowie - są Semitami. Nie mają jednak pomysłu jak to wykorzystać dla wspólnych celów, podobnie jak Simon nie ma pomysłu na finał swojej uwertury do koncertu. Choć większość z bohaterów stara się rozpaczliwie zakończyć ten wieczór w pozytywny sposób, to być może jeszcze jest za wcześnie na to w obu społeczeństwach. Może takie relacje powinny być jak wspomniane zakończenie uwertury - proste, zwykłe, bez rozmachu i... pełne samotności.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Przyjeżdża orkiestra" to jeden z tych małych i skromnych filmów, które odniosły sukces na świecie,... czytaj więcej
Jeden z najlepszych filmów 2007 roku, zdobywca nagrody w Cannes, wyróżniony przez publiczność... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones