Recenzja filmu

Ostatni samuraj (2003)
Edward Zwick
Tom Cruise
Ken Watanabe

Indiański szogun

Kiedyś ktoś mi powiedział, że oryginalne dzieło powinno powstać w oparciu o dawno już zapomniany schemat. Quentin Tarantino otwarcie przyznaje, że pomysły do swoich filmów czerpie od kolegów po
Kiedyś ktoś mi powiedział, że oryginalne dzieło powinno powstać w oparciu o dawno już zapomniany schemat. Quentin Tarantino otwarcie przyznaje, że pomysły do swoich filmów czerpie od kolegów po fachu. Nie przeszkadza mi to, gdyż nigdy nie napotkałem się z dostatecznie oczywistymi zapożyczeniami, abym odczuł ich powtarzalność i wtórność. Powiedziałem "nigdy"? Pierwszą rzeczą, jaka się nasuwa, jeszcze przed obejrzeniem nowego filmu Edwarda Zwicka, są dwa słowa: "Ostatni Mohikanin". Niestety podobieństwo nie kończy się tylko na tytułach, lecz sięga także warstwy fabularnej. Zarówno w tym pierwszym, jak i drugim mamy do czynienia ze zasymilowanym białym stającym w obronie odchodzącej, pod naporem amerykanów, w niebyt kultury, jednocześnie stając się ostatnią ostoją dawnej tradycji. Dziwi mnie fakt, iż twórcy "Ostatniego samuraja" nadali swojemu dziełu taki tytuł. Skojarzenia przecież są aż nazbyt natarczywe, aby je pominąć. Coś jakby porównywać "Water world" i "The Postman". Niby dwa, zupełnie różne filmy, a jednak odnosimy wrażenie wtórności. Wyraźne są również inspiracje telewizyjnym "Szogunem" z Richardem Chamberlainem. Tam wyniesiony na wybrzeże Japonii rozbitek przyswaja sobie po trochu, z odcinka na odcinek, tajniki Kodeksu Bushido. W filmie Zwicka weteran wojny secesyjnej - Nathan Algren wyrusza do poddawanego procesowi modernizacji Kraju Kwitnącej Wiśni, by wspomóc cesarza w walce ze zbuntowanymi samurajami, zwolennikami przestarzałego ustroju feudalnego. Gdy dochodzi do pierwszego starcia, zostaje on pojmany i zabrany do wioski położonej wysoko w górach. Tam zapoznaje się z kulturą Japonii i ulega jej czarowi, aby w decydującej bitwie stanąć po stronie odwagi i honoru. Wszystko nie dość, że już gdzieś było, to zostało jeszcze pokazane w wyjątkowo kiczowaty sposób. Tom Cruise gra jak manekin i jako dręczony koszmarami z wojny żołnierz nie jest zbyt przekonujący. Konserwatywni samuraje również nie grzeszą autentycznością. Bardzo szybko dają się przekonać do nowego przybysza: uczą się grać w baseball (czego to amerykanie nie wymyślą), pomagają mu zgłębiać tajniki ich kultury, a nawet udzielają mu lekcji kendo! Naturalnie nie mogło też zabraknąć tego typowego dla Hollywood humoru, którego jankesi nie oszczędzą nam nawet w filmie "historycznym". Zarówno przez takie drobiazgi, jak i przez to, że Katsumoto (Ken Watanabe), przywódca ortodoksów, stanowczo woli posługiwać się angielskim niż rodzimym językiem, większość filmu wydaje się trochę sztuczna. To stwarza takie samo wrażenie autentyczności, jakie mielibyśmy oglądając "Pasję", gdyby Rzymianie co jakiś czas rzucali siarczyste "fuck", a Żydzi mówili nowojorskim slangiem. Co się zaś tyczy scenografii (Lilly Kilvert) to samurajska wioska przypomina skansen wraz z pracownikami muzeum odgrywającymi dla zwiedzających różnorakie scenki z życia ówczesnych chłopów. Widzowi wpychany jest do głowy obraz cudownej sielanki, którego nijak nie można przełknąć. Doskonałe wrażenie za to sprawia stolica poddawana powolnemu, acz stanowczemu procesowi industrializacji. Wygląd miasta jest bardzo sugestywny, widać w nim charakterystyczne połączenie architektury japońskiej z zachodnimi zabudowaniami i nowinkami technicznymi. Doskonale zaplanowane zostały również sceny walk. Precyzja zdjęć Johna Tolla (Oscar za "Braveheart") i perfekcja techniczna sprawiają, że mimo pewnego przedobrzenia w stronę efekciarstwa, pojedynki na katany są jednym z najciekawszych elementów tego filmu. Całość dopełnia orkiestrowa muzyka Hansa Zimmera. To wszystko razem tworzy obraz niekompletny. Film posiada potencjał. Magia, jaka tkwi w kulturze japońskiej, czy sugestywność Kodeksu Bushido mogą sprawić, że nawet najbardziej oklepana historyjka może zawładnąć naszą wyobraźnią na długi czas. Wystarczy film okrasić odpowiednio doprawionym orientalizmem, który w "Ostatnim samuraju" jest niestety mdły i odgrzewany, niczym mrożona pizza. A wystarczyłoby tak niewiele. Większość dialogów mogłaby być mówiona po japońsku, wprowadzić niestandardowe ujęcia kamery, by wywołać wrażenie napięcia i muzykę z patetycznie-symfonicznej zamienić na szarpane dźwięki gitary, tak zresztą charakterystyczne dla tegoż kraju. Podobne rozwiązania zostały zastosowane w filmie powstałym w 1979 roku "Miecz z kraju Bushido". Grupka amerykańskich żołnierzy trafia w głąb jeszcze dzikiego kraju, a jeden z nich ulega urokowi orientalnej kultury i zostaje... samurajem (brzmi znajomo?). Niestety, najnowsza produkcja Toma Cruisa przez te wszystkie współczesne "dodatki" bardziej przypomina klasyczny western. "Tańczący z wilkami" z Kevinem Costnerem bratający się z Indianami wydaje się jednym z ulubionych filmów Zwicka, który zresztą twierdzi, że wzoruje się na kinie japońskim. Czego w "Ostatnim samuraju" nie widać. Tuż przed finałową bitwą Algren opowiada Katsumoto o starciu pod Termopilami. W bardzo obrazowy sposób opowiada o tym, jak dzielni wojownicy podjęli walkę i z honorem przegrali. Jeśli zatem Zwick twierdzi, że jest wiernym uczniem Kurosawy i że zrealizowanie dramatu samurajskiego było zawsze jego marzeniem to muszę powiedzieć, że podjął się zadania i stawił mu czoła, lecz niestety skończył jak Spartanie.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Zawsze fascynowały mnie inne cywilizacje, ich styl życia, zwyczaje oraz kultura. Szczególnie zaś... czytaj więcej
Wbrew pozorom nie jest to słodki, amerykański film, lecz wielka, epicka opowieść. Stworzona w sposób... czytaj więcej
Może trochę zbyt dużo mówiło się o tym filmie, jako o "pewniaku do Oscara". Realizatorzy zrobili koło... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones