Recenzja filmu

Mortal Kombat (2021)
Simon McQuoid
Lewis Tan
Jessica McNamee

Lepiej sobie pograć

Najzabawniejsze jest to, że widać i to bardzo wyraźnie, że TFUrcy mieli nadzieję na nakręcenie całej serii, ba, może nawet stworzenie nowego uniwersum niczym Marvel. Bardzo mi przykro, Panie i
Jednym z moich ulubionych filmów jest "Mortal Kombat" z 1995 roku. Ma w sobie coś takiego, co sprawia, że jest dla mnie rozrywką idealną. Na kolejne odsłony tej serii spuśćmy zasłonę milczenia. Kiedy pojawił się zwiastun nowej adaptacji, byłam naprawdę zadowolona – wyglądała nieźle, dawało to nadzieję, że nowy film nie stanie się kolejną okropną ekranizacją gry.

W grę nigdy za bardzo nie grałam z bardzo prostego powodu – jestem w niej beznadziejna. Startuję więc z pozycji bardzo uprzywilejowanej – jedyny sentyment mam do pierwszego filmu, nie znam postaci z oryginalnych gier. No, trochę wiem, ale nie na tyle, że zbudowanie postaci zupełnie innej niż w oryginale, stworzenie nowego bohatera i ogólnie większe lub mniejsze zmiany będą mi przeszkadzać.

Więc jak, do jasnej ciasnej, mogli zrobić tak fatalny film?

Szybkie wtrącenie – mama uczyła mnie, że grzeczne dziewczynki nie przeklinają. I fejsbuk też blokuje za brzydkie słowa, więc za każdym razem kiedy użyję w tekście wyrażenia o znaczeniu lekko pejoratywnym (jak powyższe "do jasnej ciasnej"), zamieńcie je w głowie na baaardzo brzydkie słowo, bo dopiero wtedy w pełni zrozumiecie, jak bardzo jestem wkurzona na ten film.

Od razu zacznę od mojego największego zarzutu – dlaczego ogląda się takie filmy? Dla DOBRYCH scen walk! Takich, w których dwóch kaskaderów z czarnymi pasami robi przed kamerą ekstra rzeczy podkręcone efektami specjalnymi. Ale nie, kurde, tutaj. Nie, TFUrcy filmu używają najbardziej irytującej rzeczy na świecie – miliarda półsekundowych ujęć, które migają niczym światła stroboskopowe, jakby ich zadaniem było wpędzić jak największą liczbę widzów w padaczkę. W 2021 roku! W filmie o sztukach walki! W czasach, kiedy Netflix potrafi nakręcić tak świetne sceny jak walka Geralta w Blaviken (wiem, że to nie było jednym ujęciem, ale efekt był i wrażenie robiło), kinowe "hity" robią takie paskudztwa. 

Gdyby film oparł się na konflikcie Reptile i Sub-Zero, to mógłby jeszcze dać radę. Aktorzy pasują do swoich ról i jako przeciwnicy są ciekawym widowiskiem. I chociaż właściwie nie wiemy, jakie są motywacje lodowego zawodnika, to można by przymknąć na to oko. Niestety mają zbyt mało czasu ekranowego, żeby udźwignąć ten film.

Reszta postaci to jakiś kiepski żart. Ludi Lin, czyli Liu Kang wymyślił sobie, że jego bohater będzie bardzo uduchowiony, ale nie do końca udaje mu się to zagrać, przez co myślisz o nim po prostu "dziwny". Raiden właściwie tylko stoi i gada, raz się uśmiecha, ale i tak przez nałożony efekt na oczy wygląda jak gadają kukła. Kano w zamyśle miał być zabawny, a jest zwyczajnie irytującym chamem, a główny bohater… No cóż, bardzo boleśnie przypomina mi Keanu Reevesa, kiedy ten w ostatniej, dramatycznej scenie "Spaceru w chmurach" miał pokazać emocje, a nie umiał. No i Lewis Tan też nie "umi". Nie uwierzyłam w ani jego ból, ani jego gniew, ani rozpacz. Nie wierzę nawet, że jest aktorem.

Z całej tej gromadki broni się tylko Sonya, bo widać, że Jessica McNamee się stara i aktor, który grał Kung Lao, bo był nawet spoko. 

W ogóle film ma jakąś przedziwną manierę epatowania krwią i flakami. Nie bardzo to pasuje, bo o ile rozumiem, że jest to nawiązanie to klimatu gry, to widać, że jest to sztuczne, nie ma jakiegoś ważnego powodu, jest tylko dla szokowania. Broni się to chyba tylko w scenie z laską ze skrzydłami. W ogóle nawiązań do gry i ester eggów jest całkiem sporo i nie trzeba być fanem, żeby wyłapać, które kwestie i zagrania są mrugnięciem do wielbicieli. Na pewno jest ich więcej, niż ja zauważyłam i w związku z tym myślę, że gracze mogą mieć uciechę chociaż w tym segmencie.

Pomijam już te wszystkie bzdury, które notorycznie pojawiają się w filmie – standardowe grzeczne czekanie w kolejce do walki, wieczne wykorzystywanie deus ex machiny, używanie najpotężniejszego bohatera, kiedy jest potrzebny, i znikanie jego postaci, kiedy zbyt szybko rozwiązałby problem. Do tego patetyczne teksty i, oczywiście, cud zmartwychwstania bohatera, który nie miał szans przeżyć. Przynajmniej dwa razy. 

W przypadku pierwszego filmu i gier często integralną rzeczą są fajne lokacje walk. Tu jest jedna, na którą zwróciłam uwagę – reszta toczy się w domu, w klatce, na podwórku lub wielkiej piaskownicy i widz po prostu nie zwraca na to uwagi. 

Kuleje również muzyka i w tym temacie nie da się uniknąć porównania do niezapomnianego soundtracku z jedynki. Po seansie zapytałam: "Ej, a w ogóle to była jakaś muzyka?".

Najzabawniejsze jest to, że widać i to bardzo wyraźnie, że TFUrcy mieli nadzieję na nakręcenie całej serii, ba, może nawet stworzenie nowego uniwersum niczym Marvel. Bardzo mi przykro, Panie i Panowie – do tego trzeba serca, a wasze chyba przytkało się forsą i nie pracuje.

Nie wymagałam od tego filmu niczego poza fajnym mordobiciem. Nie wymagałam nawet fabuły. Ale w filmie o turnieju Mortal Kombat NIE MA turnieju Mortal Kombat! Szczerze – gdyby film był powtórzeniem pierwszej części kropka w kropkę, tylko z użyciem współczesnych efektów i paroma zarąbistymi scenami walki, to oglądałabym ten obraz kilka razy w roku. Tymczasem nie podobał mi się tak bardzo, że przezwyciężyłam swoje lenistwo i napisałam pierwszą filmową opinię od półtora roku! Bo mam szczerą nadzieję, że ktoś to przeczyta i zamiast tego badziewia włączy sobie wersję z 1995 roku lub pogra i będzie udawał, że to dziadostwo nigdy nie miało miejsca...
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Choć nigdy nie grałem w żadną grę spod szyldu "Mortal Kombat" i nie potrafię uznawać się za fana tej... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones