Recenzja filmu

Martin (1978)
George A. Romero
John Amplas
Lincoln Maazel

Wnuczek Draculi

I Zasada Carpentera mówi, że jeśli: nie dysponujemy wysokim budżetem to musimy wziąć pożyczkę, jeśli zależy nam budowaniu atmosfery dobrze jest odwiedzić jakieś zdegenerowane i zniszczone
I Zasada Carpentera mówi, że jeśli: nie dysponujemy wysokim budżetem to musimy wziąć pożyczkę, jeśli zależy nam budowaniu atmosfery dobrze jest odwiedzić jakieś zdegenerowane i zniszczone przedmieście oraz gdy w naszym filmie nie ma kto grać, alternatywą jest zatrudnienie kuzynostwa operatora. George A. Romero stworzył "Martina", czyli nietypową opowieść o dorastaniu, według wskazówek młodszego kolegi. Niestety, jak w większości przypadków, wszystkie te "dobre rady" w połączeniu z archaizmem i niedostatkami technicznymi powodują, że wszystkie filmowe elementy wybrzmiewają fałszywie i obracają się przeciwko swojemu twórcy.

Martin - główny bohater filmu o tym samym tytule, oprócz problemu z alienacją oraz inicjacją seksualną, miewa ataki łaknienia. Normalny nastolatek w jego wieku pojechałby do McDonalda, jednak on od two4you woli ciepłą krew, najlepiej buchającą z otwartej tętnicy. Przy okazji, łączy on pożyteczne z przyjemnym - podczas zabójstw uprawia seks ze swoimi ofiarami. W ten sposób widzom wyłania się portret zagubionego nastolatka, który tłamszony przez dorosłych i napędzany przez hormonalne tornado, przekracza kolejne granice autodestrukcji. Brzmi dość ciekawie i nietypowo jak na horror wampiryczny, jednak poszczególne sceny prędko sprowadzają widza na ziemię. Jest w filmie taka scena, w której Martin włamuje się do domu pewnej kobiety w wiadomym celu. Wpada do jej pokoju i już ma wbić w jej szyję strzykawkę ze środkiem nasennym, gdy okazuje się, że niewierna kobieta gości u siebie kochanka. W tym momencie chłopak ucieka w głąb domostwa i zaczaja się na swe ofiary niczym rasowy książę nocy. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie absurdalne decyzje dwójki kochanków i pogoń, która za chwilę ma się odbyć. Postacie biegają po domu niczym bohaterowie Scooby-Doo uciekający przed duchami - od jednych drzwi do drugich. Wywracają się przy tym i wpadają na różne przedmioty. Brakowało tylko, aby Martin zaczął rzucać skórki od bananów pod nogi swych ofiar. Nosferatu w tym momencie traci swe zęby i staje się zwykłym przebierańcem. Ciężko jest się o niego martwić lub mu kibicować, a jego ofiary samemu najchętniej by się ukatrupiło za głupotę.

Romero za wszelką cenę stara się udowodnić widzowi, że nie środku, lecz ich wykorzystanie jest ważne. Dlatego stosuje on szereg sztuczek, które mają dać do zrozumienia widzowi, że dzieło nie wymyka mu się z rąk. W scenie na placu zabaw świetnie dystansuje się do gatunku i przez postać Martina, parodiującego wampira w przebraniu na Halloween, daje prztyczka w nos nie tylko jednemu z bohaterów, ale również oglądającym. Niestety w tej samej scenie, uciekający Cuda wpada na dziecięcą karuzelę i wprawia ją w ruch. Magia kina w tym momencie pryska, bo bohater nie robi tego przypadkowo, lecz usilnie próbuje nią zakręcić, aby złowieszcze skrzypienie pięknie akompaniowało nadchodzącej grozie. Takich scen jest więcej - bohaterowie łapią za obrazy, rozmazują krew lub upadają w taki sposób, aby zrzucić jak najwięcej rzeczy, ba, nawet, aby narzucić je na siebie. Z czasem zaczyna przypominać to wesołą pantomimę albo przedstawienie szkolne. To tak jakby w "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie" jeden z rewolwerowców strzelił w wiatrak, aby mógł skrzypieć i dodawać pikanterii nadchodzącemu pojedynkowi. Najciekawsze i najbardziej udane (czytaj: wiarygodne i niewymuszone) wydają się tu rozmowy Martina z żądnym sensacji spikerem radiowych, które dają wgląd do umysłu nastolatka czy też wstawki z czarno białych filmów grozy, będące odbiciem chorej osobowości głównego bohatera, a tym samym źródłem jego wampirycznej obsesji.

Martin to na pewno dzieło nieszablonowe, które w gatunku narobiło sporo zamieszania swoim nowatorskim i po prostu innym podejściem do tematu krwiopijców. Film zestarzał się jednak zbyt szybko i jest obecnie ramotką, której ambicje pogrzebał nie pieniądz, nie technikalia, lecz czas. To problem o wiele większej ilości pozycji z gatunku horroru, które wraz z wiekiem tracą wszelkie swoje atuty i staje się po kolei notkami z historii kinematografii. Daję sobie rękę uciąć, że jeśli podobna produkcja powstałaby dzisiaj, uniknęłaby większości wpadek, które zaliczył "Martin" i przetrwała o wiele dłużej. Prawdopodobnie taki projekt utraciłby przy tym kiczowaty urok oryginału, w którym, jak mawiał Martin, krew to prawie zawsze ketchup.
1 10
Moja ocena:
4
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones