Recenzja filmu

Lewy sercowy (2002)
Paul Thomas Anderson
Adam Sandler
Philip Seymour Hoffman

Kwiaty i krew

Po sukcesach "Boogie Nights" i "Magnolii", Paul Thomas Anderson czuł, iż zabrnął w ślepą uliczkę ze swoimi historiami przedstawiającymi bohatera zbiorowego. Reżyser potrzebował oddechu od
Po sukcesach "Boogie Nights" i "Magnolii", Paul Thomas Anderson czuł, iż zabrnął w ślepą uliczkę ze swoimi historiami przedstawiającymi bohatera zbiorowego. Reżyser potrzebował oddechu od wielkich, pracochłonnych produkcji. Ponadto chciał zabawić się oczekiwaniami krytyków odnośnie jego filmów. Chcąc zrobić sobie "wakacje", postanowił stworzyć obraz skupiający się na jednym bohaterze. Główną rolę od początku miał zagrać Adam Sandler (bliski przyjaciel Andersona), a czas projekcji miał wynosić maksymalnie 90 minut (podczas gdy jego poprzednie filmy trwały: 155 minut – "Boogie Nights", oraz 188 minut – "Magnolia"). Oznajmiając swoje plany, reżyser wywołał zdziwienie i śmiech, co zdawało się być normalną reakcją na słowa młodego twórcy, uważanego za geniusza już dzięki "Magnolii", który zapragnął nakręcić komedię z Sandlerem w roli głównej. Wszak do dziś Adam Sandler słynie z kretyńskich komedyjek, które śmieszą tylko mało wymagających widzów. Jednak ten dziwny projekt zaowocował filmem rewelacyjnym.

Inspiracją dla "Lewego sercowego" był artykuł zamieszczony w magazynie Time, opisujący historię inżyniera z Uniwersytetu Kalifornijskiego. David Phillips natknął się na bardzo lukratywną promocję. Kupując 12150 kubeczków puddingu firmy Healthy Choice (płacąc za nie tylko 3 tysiące dolarów) zebrał aż 1,25 miliona darmowych mil lotniczych. To właśnie jest tłem filmu – bohater grany przez Sandlera trafia na tę promocję i postanawia wykorzystać ją do zdobycia darmowych przelotów do końca życia.

Barry Egan (Adam Sandler) jest właścicielem małej firmy, sprzedającej przepychacze do toalet. Barry jest człowiekiem samotnym, który nie umie poukładać swego życia – nie ma drugiej połówki, ale za to ma 7 sióstr, które raz po raz doprowadzają go do szału. Nieśmiałość, napady agresji i nerwowe tiki leżą u podstaw jego społecznego nieprzystosowania. Jednak wszystko zmieni się pewnego dnia, gdy Barry znajdzie na ulicy fisharmonię, a niedługo po tym spotka Lenę Leonard (Emily Watson), kobietę, która zdaje się być właśnie jego drugą połówką. Pozornie życie Barry’ego zaczyna się powoli układać, jednak na horyzoncie pojawiają się kłopoty z właścicielem sex-telefonu, z którego korzystał bohater.

"Lewy sercowy" przedstawia historię człowieka, który skrywa swoje emocje pod wymuszonym uśmiechem. Na co dzień Barry jest spokojny, uśmiechnięty, miły dla innych ludzi. Jednak to chwilowe napady agresji mówią o nim całą prawdę. Pozorny uśmiech kryje pustkę w jego duszy, złamane serce, frustrację, niezadowolenie z życia. Chęć wykrzyczenia swojego cierpienia, bezradność – to wszystko znajduje swoje odbicie w atakach szału (jakże typowa reakcja obronna). Tak naprawdę, Barry jest delikatny i słaby. Obawia się bliskości, intymnego kontaktu z drugą osobą. Wiarygodnie odegrał jego postać ten, który z aktorstwem ma mało wspólnego - Adam Sandler. Ten wątpliwej klasy komik udowadnia, że jest dobrym aktorem i potrafi zagrać poważną rolę, nie opierającą się na głupich żarcikach i wydurnianiu się do kamery. Jednak do tego potrzeba też dobrego reżysera, który go poprowadzi i ciekawego scenariusza. A w przypadku Sandlera to rzadkość, gdyż został już zaszufladkowany dzięki swoim poprzednim dokonaniom. Z jednej strony - na własne życzenie, z drugiej - szkoda. Widać, że kryje się w nim potencjał, który powinien w końcu wykorzystać, a nie dalej marnować go w słabych komediach.

Jeśli miałbym do czegoś porównać ten film, to właśnie do samej miłości – dziwnej, śmiesznej, okrutnej, wspaniałej, smutnej, pięknej. Miłości, która ogłupia człowieka i zmienia cały jego świat, obracając życie o 180 stopni. Prawdziwej, czystej, szczerej. Takie uczucie wkrada się do życia Barry’ego Egana. To właśnie po spotkaniu Leny w jego życiu zaczynają dziać się dziwne rzeczy, wypadki, psujące się przedmioty. Dodając do tego takie szczegóły jak zmieniający się krawat bohatera w locie na Hawaje, słowo "love" na jego dłoni po uderzeniu w ścianę, nagle zapalającą się lampkę w budce telefonicznej, gdy ze słuchawki dobiega głos Leny czy też pojawiający się znikąd ludzie przy spotkaniu na Hawajach, dostajemy zbiór drobiazgów, które może i nic nie znaczą, jednak świetnie budują klimat filmu.

Za zdjęcia w filmie odpowiedzialny był Robert Elswit, stały współpracownik Andersona (Oscar za zdjęcia do "Aż poleje się krew"). I to właśnie praca kamery ma ogromny wpływ na klimat filmu – długie ujęcia, miejscami przepalone zdjęcia, kolorowe odblaski i załamania światła w obiektywie, głębokie cienie. Krótkie, animowane wstawki przedstawiające kolorowe formy, paski, kontury. Momentami wszystko to sprawia wrażenie, jakby przedstawione obrazy były fragmentem pięknego snu, czegoś nierealnego. Równie świetna jest współgrająca z obrazem muzyka Jona Briona – spokojna, delikatna, wesoła, niekiedy melancholijna, sentymentalna, a nawet tworząca bardziej napięty, niespokojny klimat. Nadająca żywsze, szybkie tempo gdy Barry przebywa w miejscu pracy, a za chwilę zwalniająca, zmieniająca się w delikatną melodię gdy Barry spotyka się z Leną. Jedną z inspiracji muzycznych zdaje się być utwór "He Needs Me" w wykonaniu Shelley Duvall, pochodzący z filmu "Popeye", obecny tu zarówno w oryginalnej wersji, jak i w interpretacji kompozytora – "He Really Needs Me". Urzekający motyw przewodni, hawajskie melodie, mieszanka różnych brzmień, od pojedynczych klawiszy po elektroniczne dźwięki – wszystko to składa się na muzykę doskonale oddającą charakter filmu. Może i dziwnego, ale pełnego uroku.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones