Recenzja filmu

Harry Potter i Insygnia Śmierci: Część I (2010)
Agnieszka Matysiak
David Yates
Daniel Radcliffe
Rupert Grint

Niewczesne rozważania

Dla Harry'ego Pottera nadeszły dobre czasy. Spektakularne sceny walki i olśniewające efekty specjalne usunęły się na dalszy plan. Od czasu do czasu tylko, z umiarem i taktem, pojawiają się niczym
Dla Harry'ego Pottera nadeszły dobre czasy. Spektakularne sceny walki i olśniewające efekty specjalne usunęły się na dalszy plan. Od czasu do czasu tylko, z umiarem i taktem, pojawiają się niczym z dawna wyczekiwani goście; zawsze jednak w charakterze dopełnienia tylko, wzmocnienia zarysowanych wcześniej wątków.  Ani przez chwilę nie ulegają pokusie wysunięcia się przed szereg, zagrania roli toniki  w wybrzmiewającej kadencji akordów, które, o dziwo, ciążą do innego rozwiązania. Tym razem kryje się ono w niespiesznych gestach, zdawkowych słowach i w cieniu zakwitających dziewcząt.

Zazwyczaj staram się nie dociekać pozaartystystycznych możliwych przyczyn takiego czy innego stanu rzeczy. Pozwolę sobie tylko ("Każdy sobie troszeczkę pozwala i dlatego musi pozwalać...")  nieśmiało wyrazić obawę, że zarówno największa wada, jak i zaleta filmu może być rezultatem pewnej "kumulacji" - zachowując większość dynamicznych, mogących pomieścić całe morze efektów specjalnych scen na część drugą, producenci z kamienną twarzą, stosując maksymę starszą niż świat - après nous le déluge -  też szykują na koniec prawdziwy potop trzecich wymiarów, powietrznych wyścigów i magicznych rozbłysków. To już byłoby o dwa potopy za dużo. Obym tylko się mylił.

Dlaczego opiewając harmonię struktury nazywam ją również wadą? Niestety, podział filmu na dwie części wyrządził  kompozycji także nieodwracalne szkody - radioaktywny pierwiastek dłużyzny promieniuje przez niemal całą pierwszą połowę obrazu.

Pomimo to, całość jest jednak nieco więcej warta niż tylko suma poszczególnych fragmentów. Właściwie to pojedyncze sceny stanowią o jakości całego filmu. I tu kompozycja wchodzi w zalotne konszachty z fabułą. Kiedy Hermiona skanduje kolejne ochronne zaklęcia, niejako odgradzając bohaterów od całego świata, kiedy cała trójka znika w przytulnym namiocie, świat przedstawiony ulega nagłemu zawężeniu (a dlaczego, szczególnie mężczyźni, lubią takie zawężenia, pisze np. Roland Barthes). Choćby nawet i tylko na chwilę, ale to właśnie aktorzy stają się najważniejsi – spojrzenia, słowa albo ich brak, rosnące pomiędzy nimi napięcie.

Nie są to może aktorzy wielcy, ale dojrzewanie ich samych i postaci przez nich odgrywanych, przenikanie się tych dwóch planów, dostarcza dodatkowych wrażeń, tak i etycznej, jak i „estetycznej” natury. Kulminacyjna scena, w której według mnie następuje pewna jakościowa zmiana w postrzeganiu świata przez bohaterów, to scena tańca - bezkonkurencyjna, teatralna (w moich ustach to największy komplement), mądra? A potem tylko jedno zdanie: "Nie proś mnie więcej, żebym obcinała ci włosy."

Po prowizorycznym cieple domowego ogniska nastrój budowany jest na kontraście z szerokimi kadrami kamery, z długimi, prawie jak u Miklósa Jancsó, ujęciami, ukazującymi "potworność ludzkich przeżyć na tle piękności natury" (Witkacy). Samotność, pojedynczość, odejścia i powroty, i bungowskie upadki (rojenia Rona).

Wpleciona w film animacja tylko potwierdza wcześniejsze ("niewczesne"?) rozważania. Czterech ludzi zebranych przy filiżance herbaty wyrusza w najdalszą może podróż swojego życia, zabierając w nią także widza. Bez specjalnego wysiłku, przy użyciu oszczędnych środków, rozbudzają wyobraźnię i budzą skojarzenia (Bagiński, Burton). No i świetna Emma Watson, a właściwie jej retoryczny warsztat.

Niewątpliwą "cnotą" tej produkcji jest też brak nadmiernej "cnotliwości" - prawie udało się uniknąć jednoznacznych sądów moralnych, niektóre wątki uległy przyjemnemu zawieszeniu - do rozwagi (choćby przebieranki w ministerstwie – pytanie o konsekwencje własnych postępków wybrzmiewa prawie jak u Škvoreckyego przy wysadzaniu magazynu benzyny  w "Przypadkach inżyniera ludzkich dusz").

A i Voldemort jakiś niestraszny, z wielkim zresztą pożytkiem. To otaczający go ludzie interesują o wiele bardziej, zwłaszcza w kontekście modnych ostatnio prób rozszyfrowania mechanizmów rodzenia się totalitaryzmu, choćby renesansu twórczości Ödöna von Horvátha (w Polsce i zagranicą).

Nie mogło zabraknąć także wielbionej dzisiaj intertekstualności. "Matrix", "Władca Pierścieni", "Zmierzch", "2001: Odyseja Kosmiczna" to z pewnością niekompletna lista dzieł, do których nawiązują twórcy siódmej części Harry’ego, nieraz w mało subtelny sposób.

Na koniec wyznanie osobiste.  Jako reprezentant "wyrosłej" już nieco "generation  P" (jak Potter, nie Pepsi), mający możliwość bezpośredniej analizy moich światopoglądowych zmian i postrzegania "fenomenu" potteromanii, mogę tylko powiedzieć – dość osobliwie jest bawić się w analizę tego filmu z tej perspektywy. Ale zrobiłem to z dużą przyjemnością - i choćbym się zarzekał, że nie, nie pójdę na ostatnią z ostatnich części - i tak dobrze wiem, że zwalczę tę pokusę w najlepszy z możliwych sposobów. Ulegnę jej.
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Fandom Harry'ego Potter bywa niebezpieczny: jeden błąd twórców ekranizacji książek o dzieciaku, przez... czytaj więcej
Nigdy nie potrafiłem pojąć niezadowolenia, jakie pojawiło się po ogłoszeniu przez Warner Bros decyzji o... czytaj więcej
"Harry Potter" to absolutny światowy fenomen. Seria powieści zaskarbiła sobie serca milionów ludzi na... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones