Recenzja filmu

Dahomey (2024)
Mati Diop

Poemat o dwudziestu sześciu

Sklasyfikowany z konieczności jako dokument "Dahomey" jest raczej poematem, świadectwem przebudzenia dawnych królów i ich naznaczonego mieszanką dumy i strachu powrotu do ojczyzny. 
Poemat o dwudziestu sześciu
Festiwalowa gonitwa za kolejnymi tytułami bywa ekscytująca. Z czerwonymi od zimna policzkami i wymiętą drożdżówką w kieszeni biegniesz na następny pokaz, spisując naprędce wrażenia z dopiero co kończącego się seansu. W końcu jednak dopada cię zmęczenie. Niewyspanie, gwar, wątpliwa dieta i wciąż jeszcze nieprzetrawione do końca obrazy z dnia poprzedniego robią swoje. I zadajesz sobie pytanie – czy ja naprawdę chcę spędzić wieczór, oglądając niszowy dokument o transporcie kilkudziesięciu rzeźb do Beninu? Godzinę później, wciśnięta w fotel, dziękujesz sama sobie, że wypiłaś tę kawę, bo już wiesz, że w morzu propozycji znalazłaś prawdziwą perełkę.

"Dahomey" znanej już z Cannes Mati Diop ("Atlantyk") traktuje o powrocie do Beninu 26 dzieł zrabowanych niemal 130 lat wcześniej przez francuską armię. W 2017 roku podczas wizyty w Burkina Faso Emmanuel Macron zarzekał się, że reprezentuje "pokolenie Francuzów, które nie zamierza dyktować Afrykańczykom, jak mają żyć", zapowiadając przy tym dokładną ewaluację zbiorów nad Sekwaną pod kątem ewentualnych restytucji. Cztery lata później wyruszył pierwszy transport z Paryża do Kotonu w południowym Beninie. Diop stała się uczestniczką tej historycznej podróży, ale ograniczenie jej kroniki do powyższego opisu byłoby banalnym uproszczeniem.

Sklasyfikowany z konieczności jako dokument, "Dahomey" jest raczej poematem, świadectwem przebudzenia dawnych królów i ich naznaczonego mieszanką dumy i strachu powrotu do ojczyzny. Spoczywający do tej pory w piwnicach francuskich muzeów półbogowie snują swoją gawędę o minionej chwale, przeprawie przez Atlantyk i niewoli, zdradzając równocześnie narastający lęk. Czy kiedy wrócę, zostanę rozpoznany? Czy sam rozpoznam tych, których zobaczę? Diop wspaniale aranżuje warstwę dźwiękową filmu, przekonując, że nie tyle ożywia uśpionych wojowników, co po prostu przysłuchuje się ich opowieści. Umiejętnie wplata język poezji tam, gdzie zwykliśmy szukać obiektywnego języka faktów, czym paradoksalnie zbliża się do prawdy.

Wyłapując z tłumu kolejne twarze, Diop dokumentuje więc nie przejazd ładunków z lotniska w Kotonu, ale świąteczną procesję na cześć dawnych królów. Gezo, Glele, Behanzin są witani przez wstrzymujących prace robotników i kobiety w niedzielnych strojach. Młody żołnierz mający pilnować drogocennych artefaktów nerwowo rozgląda się na boki. Dowódcy nie ma, nikt nie widzi, szybko wyciąga więc z kieszeni telefon – pstryk! Chłopak ukradkiem robi zdjęcie, a kamera (Josephine Drouin Viallard) chwyta wszystkie te małe momenty osobistych wzruszeń, które zdają się zaświadczać, że przecież nie o rzeźby tu chodzi.

Berlinale było i jest festiwalem politycznym. Otwarcie deklarowali to zresztą dyrektorzy wydarzenia, Mariëtte Rissenbeek i Carlo Chatrian, podczas tegorocznej ceremonii otwarcia. Można oczywiście dyskutować, na ile sztuka powinna być wolna od zewnętrznych uwarunkowań, a na ile artyści mają obowiązek zabierać głos w palących kwestiach społecznych. Faktem pozostaje jednak, że "polityczność" festiwalu to miecz obosieczny. Jeden wykorzysta ją, by zawalczyć o zmianę, drugi, mniej lub bardziej świadomie, będzie uprawiać nachalny dydaktyzm. 

Diop daleko do moralizatorstwa, zamiast tego zrealizowała kino polityczne w najlepszym tego słowa znaczeniu – nastawione na zadawanie pytań, nie okopywanie się na pozycji ofiary. Drugą połowę filmu poświęciła studenckiej debacie na uniwersytecie Abomey-Calavi. Kamera krąży po rozgrzanym od upału i emocji campusie. Sala jest wypełniona po brzegi, chętnych do wypowiedzi znacznie więcej niż mikrofonów. Ci, którzy nie zmieścili się w środku, oglądają transmisję na ławkach, dzieląc się słuchawkami. Rozmowa pobrzmiewa z taksówek, które utknęły w korkach. A rozchodzący się w uniwersyteckiej auli wielogłos pokazuje mocno niejednoznaczny stosunek samych Benińczyków do kwestii restytucji, dziedzictwa Dahomeju i tożsamości narodowej.

26. Tyle obiektów z szacowanych na kilka tysięcy zbiorów wróciło do swojej ojczyzny. Tyle z obietnic o "nowym pokoleniu Francuzów". Ale to nic, wydają się mówić ujęcia zatłoczonych ulic. Diop pokazuje Benin tak rozedrgany i żywy, pogrążony w debacie, w pracy i w zabawie, że polityka i zapewnienia zachodnich mocarstw pozostają bez znaczenia. Nie zdemontujesz domu Pana przy użyciu jego własnych narzędzi, pisała ponad 40 lat temu Audre Lorde. Dziś podobną postawę oporu przyjmuje Diop, która w "Dahomeyu" potwierdziła swoją otwartość na formalny eksperyment i udowadniła przy okazji, że kino zaangażowane można budować na języku poezji, nadziei i radości.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones