Recenzja wyd. DVD filmu

Absolute Wilson (2006)
Katharina Otto
Robert Wilson
Robin Brentano

Absolut dla początkujących

Wpadł mi ostatnio do odtwarzacza dokument obdarzony cokolwiek demiurgicznym tytułem: "Absolute Wilson". Film miał polską prapremierę podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego w roku swojego
Wpadł mi ostatnio do odtwarzacza dokument obdarzony cokolwiek demiurgicznym tytułem: "Absolute Wilson". Film miał polską prapremierę podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego w roku swojego powstania, więc jakoś między przygotowaniem przez Roberta Wilsona "Kobiety z morza" w Teatrze Dramatycznym a gościnną prezentacją "Kuszenia Świętego Antoniego" w Operze Narodowej. Mimo to obraz nie ma w naszym kraju regularnej dystrybucji, podobnie zresztą jak polskiego wydania nie ma biografia Wilsona napisana przez reżyserkę. Zresztą, nie uciekając w narzekania, wspomnę tylko, że zdobycie jakiejkolwiek monografii reżysera "Hamletmaszyny" w języku polskim możliwe jest jedynie przez samodzielne posklejanie wyciętych uprzednio tekstów z kilku branżowych tytułów. I może w tym największa przyjemność, towarzysząca przyswajaniu papierowego i celuloidowego "Absolute Wilson". Obie pozycje są bowiem zwarte, poprowadzone, jak to się mówi, z narracyjną swadą, elegancko wydane i w końcu (ale nie na końcu) fantastycznie ubrane w rozmaite źródła archiwalne, które zwyczajnie cieszą, rozpieszczone przez Wilsonowski teatr, oczy.

O ile jednak Bob Wilson jest jednym z ostatnich twórców światowego teatru, którym potrzebna byłaby introdukcja, o tyle z reżyserką filmu, niejaką Kathariną Otto-Bernstein, tak przyjemnie (dla tej recenzji) nie jest.

Nazwisko autorki jest raczej niewiele mówiące, czy wręcz nic nie mówiące, szczególnie, kiedy zestawi się je z nazwiskiem bohatera filmu, które dziś stanowi markę, a nawet staje przed oczyma w charakterystycznym i niepowtarzalnym charakterze pisma Artysty. Wskazując na dysproporcję w doświadczeniu i zasługach reżyserki i bohatera, "Absolute Wilson" chciałbym niniejszym pozbawić nadziei wszystkich tych, którzy liczą na jakkolwiek kontrowersyjne, nieszablonowe czy krytyczne ujęcie.

Film jest bowiem ewidentnie festiwalowy, a towarzyszący mu zamysł – popularyzatorski. I chwała mu za to, bo przy zgrabnej realizacji stanowić może znakomite wprowadzenie, dla wszystkich tych, którzy odczują nagłą potrzebę zgłębienia dorobku Roberta Wilsona, nie mając pod ręką kilku roczników TDR: The Drama Review, czy naszych Didaskaliów.

Jako filmowi popularyzującemu zjawisko, niczego specjalnie mu nie brakuje. Ma dobre tempo i przejrzystą konstrukcję. Opowieść poprowadzona jest lekko i spójnie, choć chwilami denerwująco powtarzalnie (zwłaszcza w motywach muzycznych).
Zwracam na to uwagę, bo wszystkie te cechy przekładają się na jego przystępność, po której ślizgać mogą się wszyscy, którzy zarzucają tego rodzaju produkcjom szorstkość i hermetyczność. Słowem – jest to dzieło z gatunku bien faite, z większością tego konsekwencji.

Z większych grzechów można mu wytknąć zbytnią prostotę i dosłowność środków wyrazu (np. mitologizowanie dzieciństwa Wilsona w Teksasie) oraz tautologię, która gryzie się ze złożonością biografii i bogatym dorobkiem tego twórcy. Skoro o biograficznym ujęciu mowa – trzeba nadmienić, że o życiu samego Wilsona dowiadujemy się z tego filmu zdecydowanie mniej, niż wskazywałyby na to buńczuczne i utrzymane w nieco tabloidowym tonie zapowiedzi ("This is a film about a full life, and art is part of it. It is not a film about art and life as part of it.").

Podobnie rzecz ma się z udziałem w tym filmie "nazwisk". Jakkolwiek świetnie jest posłuchać Philipa Glassa i Susan Sontag opowiadających o Wilsonowskim teatrze i życiu, to zęby trochę trzeszczą od nagromadzenia ogólnikowych i miejscami banalnych twierdzeń, jakimi karmi się tu ego Artysty.

Dodać jeszcze trzeba, że Wilson w tym ujęciu nie jest znowu taki Absolute, bo chronologia zdarzeń urywa się w początkach lat 90-tych, i to urywa się, jak mniemam – z pewną premedytacją. Jest w tym jakaś szkoda, bo nie ukrywam, że z masochistyczną przyjemnością chętnie obejrzałbym rozdział filmu poświęcony dajmy na to, kulisom realizacji widowiska "Solidarność: Twój Anioł wolność ma na imię". Jakkolwiek fascynuje mnie (od gościnnego pokazu "Ostatniej taśmy Krappa") Wilson starzejący się, tak muszę przyznać, że zamknięcie filmu dokumentalnego Otto-Bernstein realizacją "Black Ridera" ma swój sens, bo nie ma chyba innego, równie wybitnego spektaklu, który obrazuje drogę Artysty do perfekcji.

Rzeczony film skłania do dwóch dość różnych reakcji. Można albo machnąć nań ręką i uznać, że to dobrze odrobiona przez reżyserkę praca pod tytułem "100 minut na uzasadnienie, że Robert Wilson wielkim artystą jest". Można też przymknąć oko na jego bezkrytyczny ton i zwyczajnie – cieszyć się bogactwem nagromadzonych i prezentowanych w nim materiałów. Te są szczególnie ciekawe, bo zawierają między innymi fragmenty dokumentujące współpracę artysty z chorym na autyzm Christopherem Knowlesem, czy dotyczące legendarnej, dwunastogodzinnej inscenizacji "KA MOUNTAIN AND GUARDenia TERRACE".

Skorzystam, mimo wszystko, z okazji i zachęcę do obejrzenia, mimo wspomnianych wad i denerwującego tytułu nasuwającego marne skojarzenie ze znaną reklamą wódki. Najlepiej chyba oglądać ten film, trzymając na kolanach książkę o tym samym tytule, kierując wzrok od ujęcia do fotografii. Przekrój przez dorobek Roberta Wilsona ma w sobie wystarczająco dużo skarbów, żeby przywrócić siły niezbędne do przemierzenia drugiej części trwającego sezonu teatralnego. A poza wszystkim – zwyczajnie, obraz leży temu artyście lepiej niż słowa.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones