Relacja

WFF 2019: Bez ciała, bez przyszłości, bez hamulców

autor: , , /
https://www.filmweb.pl/article/WFF+2019%3A+Bez+cia%C5%82a%2C+bez+przysz%C5%82o%C5%9Bci%2C+bez+hamulc%C3%B3w-135164
Przed Wami ostatnia partia recenzji z tegorocznego Warszawskiego Festiwalu FIlmowego. Gabriel Krawczyk pisze o animacji "Zgubiłam swoje ciało", w której zgubiona dłoń poszukuje swojego właściciela. Marcin Stachowicz dzieli się wrażeniami z podróży na postapokaliptyczną Ukrainę z "Atlantydy". Marcin Pietrzyk z kolei recenzuje najnowszy film Takashiego Miike, "Pierwsza miłość".


Pars pro toto ("Zgubiłam swoje ciało", reż. Jérémy Clapin)

Jeśli podstawową frajdę z opowieści daje Wam możliwość spojrzenia na świat cudzymi oczami, na seansie "Zgubiłam swoje ciało" dłonie same złożą się do oklasków. To kino opowiadające o czymś zwykłym, lecz przyjmujące niezwykłą perspektywę. I wyciągające z tego eksperymentu wszelkie możliwe profity.

Pięć palców i nadgarstek – oto główna bohaterka debiutu Jérémy'ego Clapina. W jednej z pierwszych scen dłoń uwalnia się ze szpitalnej lodówki, by rozpocząć eskapadę w poszukiwaniu amputowanego właściciela. Niepozorny rysunek poklatkowej animacji łączy wówczas różne perspektywy, a pierwszoosobowym spojrzeniem dysponują - na zmianę - dłoń próbująca wyrwać się z foliowego worka oraz turlającą się gałka oczna. Ta cokolwiek makabryczna prowokacja przyjemnie drażni szare komórki i problematyzuje kluczowe dla filmu kwestie. Czemu oglądamy część (organ) zamiast całości (osoby)? Kto tu jest postacią, kto narratorem? O czym myśli dłoń, do czego dąży i czego pragnie? Wreszcie, gdzie jest jej właściciel i co mu się przytrafiło?

Pełna niebezpieczeństw przeprawa przez dachy, labirynty i podziemia paryskiej metropolii wiedzie także przez dotychczasowe życie właściciela kończyny – chłopaka z Afryki Północnej, który, odkąd stracił rodziców, próbuje wiązać koniec z końcem w Paryżu. Godne kina sensacyjnego, ilustrowane realistyczną kreską przygody pięciopalczastej przeplatają impresyjne migawki z przeszłości. Kolejne przeszkody i bodźce na drodze bohaterki działają bowiem jak Proustowskie magdalenki. Tak samo przywołują emocjonalne powidoki, ożywiając widma lepszych czasów. Przesypujące się między palcami ziarnka piasku; przełączanie pilotem kanałów w domowym telewizorze; naciskanie klawiszy fortepianu; wodzenie palcem po powierzchni globusa; opór wiatru, gdy wystawić rękę przez okno samochodu... Dotyk jest oczywistym warunkiem i konsekwencją istnienia dłoni w oderwaniu od reszty ciała. Ów zmysłowy kontekst retrospekcji podkreśla przekonującą analogię między cielesnym ubytkiem chłopaka a jego emocjonalnymi stratami. Zarówno fizyczność, jak i psychika: obie uczestniczą w opłakiwaniu braków i dążeniu do kompletności. Obie próbują na nowo się odnaleźć.

Doznania i wspomnienia grają w animacji Clapina istotną rolę, o czym dodatkowo świadczy takie, a nie inne, wykorzystanie fonii. Bohater w dzieciństwie zapisuje dźwięki otaczającego go świata na magnetofonie, dopełniając sensualnego obrazu całości. W pewnym momencie dźwięk dominuje nad narracją, co najlepiej dowodzi kreatywności twórców. Wszakże w "Zgubiłam swoje ciało" fragment świadczy o całości, a metonimia jest pełnoprawnym narzędziem opowiadania. Mimo tych pobudzających ciekawość, stymulujących wyobraźnię zapośredniczeń, jak na dłoni widać wzruszenie i melancholię, tęsknotę za bliskimi, poczucie samotności i życiowe zwątpienie bohatera. Fałszem nie zalatuje też jego romantyczny poryw serca, a i na subtelny humor znajdzie się miejsce.
 
Całą recenzję Gabriela Krawczyka przeczytacie TUTAJ.


Ziemia jałowa ("Atlantyda", reż.Valentyna Vasyanovycha

Przyszłość to kawałek zbutwiałego linoleum. Zachód słońca pokolorowany zaciekami, łuszczącą się farbą, dogasającym kopciuchem i trupem, który zespolił się w jedno z własną podkoszulką. Ukraina wygrała wojnę, ale kosztem wielkiego przeistoczenia. Jej ziemia jest skażona, fabryki i kopalnie zrujnowane, ludzie pogrążeni w depresji. "Dziesięć lat zajęło nam oczyszczenie tego kraju z sowieckich mitów i propagandy" – mówi jeden z bohaterów "Atlantydy". Czasu na przywrócenie brakującego ciepła i światła może już jednak zabraknąć.


Art-house'owa postapokalipsa w wykonaniu Valentyna Vasyanovycha budzi zachwyt. Ze wstydem i oporem, bo egzaltacja kompletnie nie pasuje do surowej tonacji tego filmu. Dominują szarość, barwy wyjałowionej gleby i spalonej trawy, ciężar plujących ogniem zakładów metalurgicznych. Każdy kadr zaplanowano z niebywałą pieczołowitością: w statycznych, horyzontalnych kompozycjach ludzkie figurki przechodzą przez kolejne plany, detale spinają się w całość bez widocznych gołym okiem szwów, kamera rusza się bardzo rzadko i robi to tak płynnie, że w ogóle nie zaburza "maszynowego" rytmu całości. Widać, że "Atlantyda" wyszła spod ręki autora zdjęć do arcydzielnego "Plemienia". Jako film kształtujący wizję świata głównie za pomocą obrazów – ubogi w dialogi, emocje i gesty – przypomina jakiś fantastyczny, malowany latami ciąg abstrakcyjno-figuratywnych płócien. Behawioralną czystość dzieli natomiast z chłodnym kinem Akiego Kaurismäkiego. Jakby Vasyanovych miał na drugie imię Obcość.

Paradoksalnie, cała ta zimna abstrakcja służy w "Atlantydzie" tropieniu miłości i sensu w świecie zniszczonym przez przemoc, co w przypadku innej, bardziej dosłownej poetyki mogłoby się skończyć melodramatycznym kiczem. Zaczyna się sceną nakręconą w podczerwieni – gdzieś na pustkowiu odbywa się egzekucja, czaszkę człowieka rozbija kolba karabinu, ciało ląduje w grobie, który samo sobie przed chwilą wykopało. Błyskawicznie zmieniamy jednak punkt widzenia i już jest po wojnie. Dwaj mężczyźni – młodzi weterani – próbują odegnać widmo stresu pourazowego monotonną pracą w hucie stali. To właśnie tutaj po raz pierwszy pojawia się, obecne w filmie na wielu poziomach, pytanie o właściwe sposoby umierania: czy lepiej jest zniknąć, rozpuścić się w świecie i dla świata, czy zyskać godność i pamięć w ziemi, obok podobnych nam rozkładających się kości i wysuszonych mumii? I czy ma to w ostatecznym rozrachunku jakiekolwiek znaczenie?

Bo ten z bohaterów, który przetrwa powojenne nawarstwienie nerwic, zacznie jeździć razem z grupą wolontariuszy w poszukiwaniu masowych grobów. W upstrzonej minami i pozbawionej życia frontowej zonie leżą obok siebie żołnierze ukraińscy, rosyjscy, donieccy, ługańscy. Różne naszywki, ten sam stan rozkładu. "To jak praca archeologów" – mówią bohaterowie. Z tą różnicą, że wykopywani mają przy sobie nowe smartfony. Dla wielu widzów długie i ekstremalnie drastyczne ujęcia zwłok na stołach prosektoryjnych mogą być czymś trudnym do wytrzymania. Tyle że w nagromadzeniu śmierci, mroku, wilgoci i rozkładu da się odnaleźć pewną metodę – środek wiodący do tak wielkiego zobojętnienia, że aż robi się miejsce na gwałtowne i niespodziewane wejście życia. W zaginionym świecie – utopionej Atlantydzie, gdzie po równi dostaje się roślinom, budynkom, maszynom i ludzkim ciałom – na czarnych trupich workach kiełkuje nadzieja. Powraca ciepło, kości na nowo obrastają mięsem, brudne fotele nasiąkają wonią parzonej kawy i nagiej skóry. Nie zobaczymy tego oczywiście gołym okiem, ale w szkiełku termowizora. Tego samego, który w otwarciu filmu zwiastował katastrofę, a teraz bielą i czerwienią maluje wyspy miłości pośrodku zastygłych ruin.
 
Całą recenzję Marcina Stachowicza przeczytacie TUTAJ.


Zabawy z bronią ("Pierwsza miłość", reż. Takashi Miike)

Bokser, który dowiaduje się, że ma guza mózgu i wkrótce umrze. Dziewczyna zmuszona do pracy jako prostytutka, która, gdy tylko przestaje być naćpana i miewa wizje półnagiego ojca wyłaniającego się spod prześcieradła niczym złowrogi duch z japońskich horrorów. Skorumpowany policjant, który wchodzi w układ z członkiem yakuzy planującym wyrolowanie swojego szefa. Chińska mafia, która ma na pieńku z japońskimi gangsterami. Co ich wszystkich łączy? Wyobraźnia Takashiego Miike, który postanowił stworzyć szaloną i bezpretensjonalną rozrywkę, pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji i przemocy o komiksowej stylistyce.


"Pierwsza miłość" nominalnie jest filmem fabularnym. Scenariusz Masy Nakamury zawiera mocno pokręconą intrygę, w której większość bohaterów gra na dwa fronty, próbując osiągnąć własne cele niezależnie od tego, czego oczekują inni. Jest to jednak zasłona dymna. Intryga składa się bowiem z tak absurdalnych elementów, że każdy próbujący ją śledzić w pełnym skupieniu, szybko nabawi się bólów migrenowych. Motywacje większości bohaterów są mocno umowne. Postacie zostawione na pewną śmierć wykazują się niespożytymi siłami witalnymi. A zwroty akcji wyciągane są przez reżysera niczym króliki z kapelusza magika, gdy tylko twórca poczuje ochotę zamieszania w głowach widzów.

Nie jest to wynik nieudolności, lecz przemyślana strategia. "Pierwsza miłość" jest niczym cyrkowe przestawienie, gdzie fabuła jest tylko pretekstem pozwalającym łączyć w jedną całość wygłupy klaunów, zapierające dech wyczyny akrobatów i budzące dreszcze popisy treserów drapieżnych zwierząt. Zamiast nich Miike oferuje strzelaniny, pojedynki na pięści i samurajskie miecze, psychodelię i wiele innych niespodzianek. "Pierwsza miłość" to film naszprycowany amfetaminą, frenetyczny. Reżyser nie stosuje taryfy ulgowej, idzie na całość, podkręcając kolejne sceny do granic możliwości.

Całą recenzję Marcina Pietrzyka przeczytacie TUTAJ.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones