Przed Wami ostatnia partia recenzji z tegorocznego Warszawskiego Festiwalu FIlmowego. Gabriel Krawczyk pisze o animacji "Zgubiłam swoje ciało", w której zgubiona dłoń poszukuje swojego właściciela. Marcin Stachowicz dzieli się wrażeniami z podróży na postapokaliptyczną Ukrainę z "Atlantydy". Marcin Pietrzyk z kolei recenzuje najnowszy film Takashiego Miike, "Pierwsza miłość". Pars pro toto ("Zgubiłam swoje ciało", reż. Jérémy Clapin) Jeśli podstawową frajdę z opowieści daje Wam możliwość spojrzenia na świat cudzymi oczami, na seansie
"Zgubiłam swoje ciało" dłonie same złożą się do oklasków. To kino opowiadające o czymś zwykłym, lecz przyjmujące niezwykłą perspektywę. I wyciągające z tego eksperymentu wszelkie możliwe profity.
Pięć palców i nadgarstek – oto główna bohaterka debiutu
Jérémy'ego Clapina. W jednej z pierwszych scen dłoń uwalnia się ze szpitalnej lodówki, by rozpocząć eskapadę w poszukiwaniu amputowanego właściciela. Niepozorny rysunek poklatkowej animacji łączy wówczas różne perspektywy, a pierwszoosobowym spojrzeniem dysponują - na zmianę - dłoń próbująca wyrwać się z foliowego worka oraz turlającą się gałka oczna. Ta cokolwiek makabryczna prowokacja przyjemnie drażni szare komórki i problematyzuje kluczowe dla filmu kwestie. Czemu oglądamy część (organ) zamiast całości (osoby)? Kto tu jest postacią, kto narratorem? O czym myśli dłoń, do czego dąży i czego pragnie? Wreszcie, gdzie jest jej właściciel i co mu się przytrafiło?
Pełna niebezpieczeństw przeprawa przez dachy, labirynty i podziemia paryskiej metropolii wiedzie także przez dotychczasowe życie właściciela kończyny – chłopaka z Afryki Północnej, który, odkąd stracił rodziców, próbuje wiązać koniec z końcem w Paryżu. Godne kina sensacyjnego, ilustrowane realistyczną kreską przygody pięciopalczastej przeplatają impresyjne migawki z przeszłości. Kolejne przeszkody i bodźce na drodze bohaterki działają bowiem jak Proustowskie magdalenki. Tak samo przywołują emocjonalne powidoki, ożywiając widma lepszych czasów. Przesypujące się między palcami ziarnka piasku; przełączanie pilotem kanałów w domowym telewizorze; naciskanie klawiszy fortepianu; wodzenie palcem po powierzchni globusa; opór wiatru, gdy wystawić rękę przez okno samochodu... Dotyk jest oczywistym warunkiem i konsekwencją istnienia dłoni w oderwaniu od reszty ciała. Ów zmysłowy kontekst retrospekcji podkreśla przekonującą analogię między cielesnym ubytkiem chłopaka a jego emocjonalnymi stratami. Zarówno fizyczność, jak i psychika: obie uczestniczą w opłakiwaniu braków i dążeniu do kompletności. Obie próbują na nowo się odnaleźć.
Doznania i wspomnienia grają w animacji
Clapina istotną rolę, o czym dodatkowo świadczy takie, a nie inne, wykorzystanie fonii. Bohater w dzieciństwie zapisuje dźwięki otaczającego go świata na magnetofonie, dopełniając sensualnego obrazu całości. W pewnym momencie dźwięk dominuje nad narracją, co najlepiej dowodzi kreatywności twórców. Wszakże w
"Zgubiłam swoje ciało" fragment świadczy o całości, a metonimia jest pełnoprawnym narzędziem opowiadania. Mimo tych pobudzających ciekawość, stymulujących wyobraźnię zapośredniczeń, jak na dłoni widać wzruszenie i melancholię, tęsknotę za bliskimi, poczucie samotności i życiowe zwątpienie bohatera. Fałszem nie zalatuje też jego romantyczny poryw serca, a i na subtelny humor znajdzie się miejsce.
Całą recenzję Gabriela Krawczyka przeczytacie TUTAJ. Ziemia jałowa ("Atlantyda", reż.Valentyna Vasyanovycha) Przyszłość to kawałek zbutwiałego linoleum. Zachód słońca pokolorowany zaciekami, łuszczącą się farbą, dogasającym kopciuchem i trupem, który zespolił się w jedno z własną podkoszulką. Ukraina wygrała wojnę, ale kosztem wielkiego przeistoczenia. Jej ziemia jest skażona, fabryki i kopalnie zrujnowane, ludzie pogrążeni w depresji. "Dziesięć lat zajęło nam oczyszczenie tego kraju z sowieckich mitów i propagandy" – mówi jeden z bohaterów
"Atlantydy". Czasu na przywrócenie brakującego ciepła i światła może już jednak zabraknąć.
Art-house'owa postapokalipsa w wykonaniu
Valentyna Vasyanovycha budzi zachwyt. Ze wstydem i oporem, bo egzaltacja kompletnie nie pasuje do surowej tonacji tego filmu. Dominują szarość, barwy wyjałowionej gleby i spalonej trawy, ciężar plujących ogniem zakładów metalurgicznych. Każdy kadr zaplanowano z niebywałą pieczołowitością: w statycznych, horyzontalnych kompozycjach ludzkie figurki przechodzą przez kolejne plany, detale spinają się w całość bez widocznych gołym okiem szwów, kamera rusza się bardzo rzadko i robi to tak płynnie, że w ogóle nie zaburza "maszynowego" rytmu całości. Widać, że
"Atlantyda" wyszła spod ręki autora zdjęć do arcydzielnego
"Plemienia". Jako film kształtujący wizję świata głównie za pomocą obrazów – ubogi w dialogi, emocje i gesty – przypomina jakiś fantastyczny, malowany latami ciąg abstrakcyjno-figuratywnych płócien. Behawioralną czystość dzieli natomiast z chłodnym kinem
Akiego Kaurismäkiego. Jakby
Vasyanovych miał na drugie imię Obcość.
Paradoksalnie, cała ta zimna abstrakcja służy w
"Atlantydzie" tropieniu miłości i sensu w świecie zniszczonym przez przemoc, co w przypadku innej, bardziej dosłownej poetyki mogłoby się skończyć melodramatycznym kiczem. Zaczyna się sceną nakręconą w podczerwieni – gdzieś na pustkowiu odbywa się egzekucja, czaszkę człowieka rozbija kolba karabinu, ciało ląduje w grobie, który samo sobie przed chwilą wykopało. Błyskawicznie zmieniamy jednak punkt widzenia i już jest po wojnie. Dwaj mężczyźni – młodzi weterani – próbują odegnać widmo stresu pourazowego monotonną pracą w hucie stali. To właśnie tutaj po raz pierwszy pojawia się, obecne w filmie na wielu poziomach, pytanie o właściwe sposoby umierania: czy lepiej jest zniknąć, rozpuścić się w świecie i dla świata, czy zyskać godność i pamięć w ziemi, obok podobnych nam rozkładających się kości i wysuszonych mumii? I czy ma to w ostatecznym rozrachunku jakiekolwiek znaczenie?
Bo ten z bohaterów, który przetrwa powojenne nawarstwienie nerwic, zacznie jeździć razem z grupą wolontariuszy w poszukiwaniu masowych grobów. W upstrzonej minami i pozbawionej życia frontowej zonie leżą obok siebie żołnierze ukraińscy, rosyjscy, donieccy, ługańscy. Różne naszywki, ten sam stan rozkładu. "To jak praca archeologów" – mówią bohaterowie. Z tą różnicą, że wykopywani mają przy sobie nowe smartfony. Dla wielu widzów długie i ekstremalnie drastyczne ujęcia zwłok na stołach prosektoryjnych mogą być czymś trudnym do wytrzymania. Tyle że w nagromadzeniu śmierci, mroku, wilgoci i rozkładu da się odnaleźć pewną metodę – środek wiodący do tak wielkiego zobojętnienia, że aż robi się miejsce na gwałtowne i niespodziewane wejście życia. W zaginionym świecie – utopionej Atlantydzie, gdzie po równi dostaje się roślinom, budynkom, maszynom i ludzkim ciałom – na czarnych trupich workach kiełkuje nadzieja. Powraca ciepło, kości na nowo obrastają mięsem, brudne fotele nasiąkają wonią parzonej kawy i nagiej skóry. Nie zobaczymy tego oczywiście gołym okiem, ale w szkiełku termowizora. Tego samego, który w otwarciu filmu zwiastował katastrofę, a teraz bielą i czerwienią maluje wyspy miłości pośrodku zastygłych ruin.
Całą recenzję Marcina Stachowicza przeczytacie TUTAJ. Zabawy z bronią ("Pierwsza miłość", reż. Takashi Miike) Bokser, który dowiaduje się, że ma guza mózgu i wkrótce umrze. Dziewczyna zmuszona do pracy jako prostytutka, która, gdy tylko przestaje być naćpana i miewa wizje półnagiego ojca wyłaniającego się spod prześcieradła niczym złowrogi duch z japońskich horrorów. Skorumpowany policjant, który wchodzi w układ z członkiem yakuzy planującym wyrolowanie swojego szefa. Chińska mafia, która ma na pieńku z japońskimi gangsterami. Co ich wszystkich łączy? Wyobraźnia
Takashiego Miike, który postanowił stworzyć szaloną i bezpretensjonalną rozrywkę, pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji i przemocy o komiksowej stylistyce.
"Pierwsza miłość" nominalnie jest filmem fabularnym. Scenariusz
Masy Nakamury zawiera mocno pokręconą intrygę, w której większość bohaterów gra na dwa fronty, próbując osiągnąć własne cele niezależnie od tego, czego oczekują inni. Jest to jednak zasłona dymna. Intryga składa się bowiem z tak absurdalnych elementów, że każdy próbujący ją śledzić w pełnym skupieniu, szybko nabawi się bólów migrenowych. Motywacje większości bohaterów są mocno umowne. Postacie zostawione na pewną śmierć wykazują się niespożytymi siłami witalnymi. A zwroty akcji wyciągane są przez reżysera niczym króliki z kapelusza magika, gdy tylko twórca poczuje ochotę zamieszania w głowach widzów.
Nie jest to wynik nieudolności, lecz przemyślana strategia.
"Pierwsza miłość" jest niczym cyrkowe przestawienie, gdzie fabuła jest tylko pretekstem pozwalającym łączyć w jedną całość wygłupy klaunów, zapierające dech wyczyny akrobatów i budzące dreszcze popisy treserów drapieżnych zwierząt. Zamiast nich
Miike oferuje strzelaniny, pojedynki na pięści i samurajskie miecze, psychodelię i wiele innych niespodzianek.
"Pierwsza miłość" to film naszprycowany amfetaminą, frenetyczny. Reżyser nie stosuje taryfy ulgowej, idzie na całość, podkręcając kolejne sceny do granic możliwości.
Całą recenzję Marcina Pietrzyka przeczytacie TUTAJ.