Zamiast podsumowania, kilka słów o dwóch wybitnych twórczyniach, które można było – w różny sposób – poznać na tegorocznym festiwalu. Rewelacją festiwalu były dla mnie pokazy filmów o
Marinie Abramović: zarówno
"Marina Abramović: artystka obecna", jak
"Siedem łatwych utworów Mariny Abramović" (ten film był pokazywany również wcześniej, na
7. edycji Nowych Horyzontów). Pierwszy z nich przedstawia nam sławną artystkę w wielu aspektach: prywatnie i publicznie, w trakcie przygotowywania wystawy i uczestniczenia w niej. Oddaje charyzmę
Abramović, ale nie staje się laurką. Drugi z filmów to rejestracja jej performance'ów, które były wykonywane na żywo w 2005 roku w nowojorskim muzeum Guggenheima. To zapośredniczenie podwójne: Abramović w nagranym kamerą cyklu odwzorowywała performance innych artystów z lat 70. – Jestem tu i teraz – mówi
Abramović w jednym z siedmiu "łatwych kawałków". Ale dzięki kinu była też z nami gdzie indziej i kiedy indziej. Tak więc poprzez medium filmowe braliśmy udziału w czymś, co z definicji odbywa się na żywo, w czymś z pozoru wtórnym. Jednak seans
"Siedmiu łatwych utworów" to bardzo mocne doświadczenie. Jeśli jeszcze dochodzą do niego takie atrakcje, jak awaria prądu w jednym z najbardziej wstrząsających momentów występu artystki, to naprawdę trudno o mocniejsze wrażenia z festiwalu.
Werdykt jury utwierdza mnie w przekonaniu, jak różnie "nowe horyzonty kina" można sobie definiować. We wczorajszej relacji wspominałam już o płaskim, nieciekawie sfilmowanym
"Od czwartku do niedzieli" – wieczorem otrzymał główną nagrodę od międzynarodowego jury. Oczywiście, można na potrzebę tego obrazu z Chile uruchomić podręczny słownik krytyka i określić film jako kameralny, subtelny itp., itd. Niestety emocji nie wzbudził on we mnie żadnych, a jego mdła narracja pewnie szybko wypadnie mi z głowy. Zresztą nie był to jedyny film w konkursie, którego zalet trzeba wypatrywać przez lupę. Dla porządku przypomnijmy, że znalazła się w nim też przynajmniej jedna spektakularna porażka: bełkotliwa, pseudointelektualna
"Francophrenia", nad którą Michał Walkiewicz pastwił się już
TUTAJ.
Jak prawie co roku, bardziej we Wrocławiu wzbogaciły mnie seanse pozakonkursowe. Jedną z członkiń (a właściwie jedną z dwóch członkiń obok
Urszuli Antoniak, reszta była członkami) jury była japońska reżyser
Naomi Kawase. W ramach festiwalu była okazja zobaczyć jej najnowszy, absolutnie urzekający film
"Hanezu". Nie sili się on na wielkie artystyczne kino, lecz przewyższa o niebo to, co pani
Kawase wraz z kolegami z jury zdecydowała nagrodzić.
Odcienie czerwieni
Język filmowy, którym posługuje się
Naomi Kawase, jest nadzwyczaj koronkowy. Japońska reżyserka potrafi zbudować opowieść z okruchów wrażeń: cieni pomiędzy drzewami, spojrzeń, szelestu papieru ryżowego. I tym razem autorka
"Lasu w żałobie" z wielką delikatnością nakreśliła przed nami krajobraz raczej duchowy niż materialny.
W
"Hanezu" przeplatają się dwa porządki: żywych i umarłych. Przeszłość i teraźniejszość – najpierw w sposób nieoczywisty, potem coraz bardziej dosłowny – zachodzą na siebie. Historia nieuchronnie wpływa na współczesne, nawet prywatne wydarzenia.
Pierwsza scena filmu wizualnie wydaje się jednoznacznie osadzona we współczesności: widzimy, jak na mechanicznej gąsienicy "jadą" kamienie i fragmenty ziemi. Technika jest tym, co szczególnie zwraca tu uwagę. Jednak towarzyszące obrazowi dźwięki umieszczą widza w innym czasie: usłyszymy bowiem głos opowiadający coś na kształt mitu o tragicznym miłosnym trójkącie. Opowieść kończy się refleksją, że od czasów bogów mężczyźni rywalizowali o kobietę i do dziś nic się w tym względzie nie zmieniło.
Następująca po otwierającej scenie historia rozgrywa się współcześnie w małej wiosce, toczy się ona wokół kobiety, która ma męża i kochanka. Rozerwana pomiędzy dwoma mężczyznami sprowadza na siebie coraz większe cierpienia. Co się stało, że w ogóle znalazła się w tej sytuacji bez wyjścia? Na darmo możemy szukać psychologicznego uzasadnienia w
"Hanezu" i odpowiedzi na pytania, kto zaczął kogo zdradzać i dlaczego, co się wcześniej wydarzyło. Przyczyny są tu odnajdywane głębiej, u przodków głównych bohaterów: zarówno nieszczęśliwa kobieta, jak i jej kochanek, jak się okaże w pewnym momencie, powielają chcąc nie chcąc losy swoich dziadków.
Historia kobiety i jej kochanka okaże się tragedią w wymiarze antycznym. Choć widz nie pozna przeszkód rzeczywistych, które nie pozwalają bohaterom wybrnąć z impasu, to
Kawase tworzy taki klimat, że przekonuje widza o nieuchronności ich dramatu. A wszystko rozgrywa się w otoczeniu tak spokojnym i przyjaznym, że aż trudno sobie wyobrazić, iż mogą tam mieć miejsce jakiekolwiek nieszczęścia.
W kadrze precyzyjnie budowanym przez
Kawase główne miejsce zajmują poetyckie fragmenty rzeczywistości. Czasem jest to poezja dnia codziennego, która u reżyserki bywa zawarta nawet w aromatycznym, ekologicznym pomidorze. Albo w jaskółce, która uwiła sobie gniazdo pod dachem.
Przez cały film powraca motyw koloru czerwonego ("hanezu" w starojapońskim oznacza odcień czerwonego). Na wietrze poruszają się kolorowe chusty: czerwone, żółte. Wraz ze zmianą kolorów i ich temperatury zmieniają się uczucia bohaterów. "Moje serce/jest zmienne/jak kolor karmazynu" – widzimy napis w jednej ze scen. Właśnie taka prostota i uroda jak haiku cechują film
Kawase.