Po tegorocznych Nowych Horyzontach zastanowicie się dwa razy, zanim zdecydujecie się na wakacje w Grecji. Pokazywane na festiwalu filmy z ojczyzny ouzo są katalogami wszystkiego, co w ludziach najgorsze. Albo najsłabsze. "Attenberg" w reżyserii
Athiny Rachel Tsangari opowiada historię nastoletniej Mariny, która mieszka w nadmorskim miasteczku wraz z samotnym ojcem. Rodziciela zżera śmiertelna choroba i wygląda na to, że nie zostało mu już za wiele czasu. Jak każda licealistka Marina przechodzi burzę hormonów, a w świat erotycznych uciech próbuje wprowadzić ją jej doświadczona w "tych sprawach" przyjaciółka Bella. Pewnego dnia w miasteczku pojawia się starszy mężczyzna, który od razu zwraca uwagę bohaterki.
Powyższy opis zapowiada młodzieżowy dramat w stylu
"Była sobie dziewczyna", w którym naiwna dzierlatka oddaje serce i całą resztę wytrawnemu uwodzicielowi. Nie dajcie się jednak zwieść!
"Attenberg" to przede wszystkim film o tym, jak iluzoryczna jest granica między człowieczeństwem a zezwierzęceniem. Jak napisał kiedyś Łukasz Maciejewski, liczy się "dupa, a nie dusza": seks, jedzenie, spanie, wydalanie. Człowiek jest przede wszystkim ciałem – jego potrzeby zawsze będą stały na pierwszym miejscu. W symbolicznej scenie Marina, fanka
Davida Attenborougha, niczym narrator w dokumencie przyrodniczym komentuje monotonnym głosem poczynania swojego partnera. Wraz z kamerą jesteśmy wśród zwierząt w rui.
Niestety, ciało lubi się psuć: czasem szybciej (jak to należące do ojca bohaterki), a czasem wolniej (jak u starych kobiet podglądanych przez Marinę na basenie). A gdy już zrobi się z niego całkowity szmelc, zawsze znajdzie się jakieś krematorium skłonne przerobić je na niegroźny dla środowiska naturalnego popiół. Niestety, nie znajdziemy w nim diamentu.
Tsangari podgląda swoje postaci chłodnym okiem zoologa. Między innymi pod tym względem
"Attenberg" przypomina inną głośną produkcję z Grecji, "Kła". Skojarzenie nie jest chyba przypadkowe, gdyż reżyser tego ostatniego wyprodukował również film
Tsangari. Już jutro będziecie mogli przeczytać nasz wywiad z debiutującą w pełnym metrażu młodą autorką.
"Attenberg" powinien niedługo trafić w regularnej dystrybucji do polskich kin. Będzie o czym dyskutować.
Po depresyjnej wycieczce do Grecji na poprawę humoru postanowiłem wybrać się na
"Komandora Treholta i grupę specjalną ninja". Film, choć inspirowany prawdziwymi zdarzeniami, ma więcej wspólnego z campowymi produkcjami typu
"Surfujący naziści muszą umrzeć" niż poważnym dramatem politycznym. Tytułowy bohater, norweski dyplomata Arne Treholt, został w latach 80. skazany na dwadzieścia lat więzienia za szpiegostwo na rzecz obcych mocarstw. Dziełko
Thomasa Cappelena Mallinga pokazuje nam inne oblicze Treholta – dzielnego patrioty muszącego poświęcić się dla dobra kraju. Pomagają mu w tym ubrani na czarno i uzbrojeni po zęby dżentelmeni.
"Treholta" należy traktować wyłącznie jako żart. Wszystko – począwszy od aktorstwa, a skończywszy na efektach specjalnych – jest w tym filmie w złym guście. Polski widz, choć niekoniecznie orientuje się w meandrach historii Norwegii, i tak ryczy na seansie ze śmiechu. Pozostaje czekać, kiedy Polacy nakręcą coś w podobnym stylu o naszych "czarnych owcach". Wyobrażacie sobie film akcji o generale Jaruzelskim, który pod przykrywką Stanu Wojennego wraz z grupą ninja wykańcza bad guyów ze Związku Radzieckiego? Wiem, wiem, pomarzyć zawsze można.