Jedną z nowych sekcji na tegorocznej edycji festiwalu Off Camera jest cykl "Strach się bać". W jego ramach zobaczyliśmy "Green Room", nowy thriller Jeremy'ego Saulniera, twórcy "Blue Ruin". Tymczasem w ramach "Festiwalowych hitów" pokazano nagrodzoną na Berlinale "Śmierć w Sarajewie" w reżyserii Danisa Tanovića. ***
Zielono mi (
"Green Room", reż.
Jeremy Saulnier)
Jeremy Saulnier bierze na tapetę kolejny kolor i znowu przepisuje matryce kina gatunków na niezależny filmowy realizm. W
"Blue Ruin" reżyser pokazywał kino zemsty w wersji indie, gdzie suspens i akty przemocy nabierały egzystencjalnego i realistycznego ciężaru, jakiego z reguły nie ma w standardowych mordobiciach. W
"Green Room" twórca próbuje powtórzyć ten trik – z gorszym skutkiem. Nie jest bowiem konsekwentny i w końcu daje się porwać skrótom myślowym oraz przejaskrawieniom konwencji. A te mają się nijak do jego autorskiej strategii.
Szkoda, bo
"Green Room" wyróżnia się między innymi nieoczywistą warstwą obyczajową. Swoją świeżością i prostotą uwodzi już pomysł wyjściowy: zainscenizujmy coś w rodzaju
"Ataku na posterunek 13", w którym członkowie niezależnej hardcore'owej kapeli stawaliby naprzeciw bandy neonazistów. Jeśli kino gatunkowe bywa termometrem społecznych nastrojów, a kino niezależne lubi zgłębiać społeczne marginesy, to Saulnier zgrabnie wykorzystuje potencjał obu. Pokazuje nam Amerykę, jakiej nie znamy raczej z kina.
Ciułająca się po Stanach małym busem kapela nie prowadzi więc zbyt romantycznego żywota, a za swoją niezależność płaci wieczną niepewnością, co przyniesie jutro. Żeby związać koniec z końcem, zespół nie może przebierać w ofertach i – jeśli trzeba – zagra nawet dla widowni prawicowych ekstremistów. Amerykańska prowincja tymczasem straszy nie – jak zazwyczaj – bandami rednecków, tylko zastępami wygolonych i ciężko obutych zabijaków, którzy lubią sobie od czasu do czasu popogować przy głośnej muzyce. Trudno o jaśniej zarysowany konflikt: mamy tu dwie wyklęte twarze Ameryki zwrócone przeciwko sobie. Katastrofa wydaje się nieunikniona. I rzeczywiście: kiedy jeden z członków kapeli zagląda do garderoby w najmniej odpowiednim momencie, kończy się gościnność gospodarzy. Gospodarzy, którzy nie zwykli rozwiązywać problemów w pokojowy sposób.
Całą recenzję Jakuba Popieleckiego można przeczytać TUTAJ.
***
Hotel Babel (
"Śmierć w Sarajewie", reż.
Danis Tanović)
Kiedy francuski aktor
Jacques Weber wchodzi na scenę teatru, by odegrać monodram
Bernard-Henriego Lévy'ego "Hotel Europa", w pewnym momencie przerywa swój monumentalny monolog, bo musi skonsultować się z Internetem. "Google to twój przyjaciel”, pozwala sobie na żart, kiedy wyszukuje w sieci nazwisko, jakie wyleciało mu z głowy. Chodzi o Gavrilo Principa, mężczyznę, który 28 czerwca 1914 roku dokonał w Sarajewie zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda i uruchomił lawinę wydarzeń prowadzących do wybuchu I wojny światowej.
"Śmierć w Sarajewie", najnowszy film
Danisa Tanovića, jest luźno oparty na sztuce Lévy’ego i pokazuje, że tytułowe miasto to wciąż beczka prochu i istna polityczna wieża Babel. Susan Sontag napisała, że to w Sarajewie symbolicznie rozpoczął się i zakończył wiek XX.
Tanović pokazuje zaś, że XXI-wieczna Europa wciąż ma sporo wniosków do wyciągnięcia z historii tego miejsca. Reżyser sugeruje wprost: nie możemy pozwolić sobie, by Sarajewo "wyleciało nam z głowy". Google nas nie uratuje.
Sztuka
Lévy'ego ma tylko jednego protagonistę: zamkniętego w pokoju hotelowym mężczyznę, który kontempluje na głos, co też stało się ze Starym Kontynentem.
Tanović wzorem pierwowzoru wprowadza wątek aktora (
Weber), który przygotowuje się do wystawienia monodramu. Ale reżyser buduje wokół tego jednego apartamentu całą wielopiętrową strukturę. Akcja filmu toczy się w najlepszym hotelu w Sarajewie w setną rocznicę zamachu na arcyksięcia. Obsługa "Europy" oczekuje przybycia delegacji dyplomatów, którzy wezmą udział w uroczystościach mających na celu promowanie idei pokoju na świecie. W holu godnie prezentują się niebieskie unijne flagi, na półpiętrze chór dziecięcy ćwiczy śpiewanie "Ody do radości", a na dachu krząta się ekipa telewizyjna, przygotowująca okolicznościowy program. Problem w tym, że ten podnoszący na duchu obrazek to jedynie fasada. Hotel tonie w długach i niezapłaconych rachunkach, budynek lada chwila zostanie odcięty od prądu, pracownicy jak gdyby nigdy nic planują strajk, żeby zakłócić rocznicową fetę, a dyrektor przybytku miota się po obiekcie, próbując załagodzić sytuację. Wystarczy, że kamera podąża za którymś z kilkunastu bohaterów, a z wystawnego wnętrza momentalnie przenosimy się na hotelowe zaplecze, które chyba pamięta jeszcze czasy zimnej wojny. Ta "Europa" stoi na bardzo chwiejnych fundamentach.
Całą recenzję Jakuba Popieleckiego można przeczytać TUTAJ.