Seriale to literatura epicka naszych czasów. Podczas gdy kino często zatrzymuje się w pół kroku, one idą coraz dalej i wciąż przesuwają granicę tego, co w głównym nurcie dozwolone. Bywa, że sami boimy się tego, co czeka na nas w następnym odcinku. Netflix wie, jak się robi rewolucje. Wie też, ile znaczy dobra reklama. 100 milionów dolarów budżetu, gigantyczny billboard na Times Square, odtrąbiony w mediach sukces pierwszej serii i nagle całe Stany, łącznie z Barackiem Obamą, spędziły walentynki, śledząc drugi sezon "House of Cards". Według Flag Code jedynym powodem, żeby wywiesić flagę USA do góry nogami, jest wysoki stopień zagrożenia państwa. Wykonanie tego gestu w innych celach to znieważenie symbolu narodowego. Odwrócone płótno w logo serialu ma więc podwójne znaczenie – zaglądamy za kulisy polityki, widzimy rewers jej medialnej reprezentacji, a przy okazji poznajemy człowieka, który ma za nic wszystkie świętości. Ów mężczyzna z plakatu, który podsiadł Lincolna i wbija zakrwawione dłonie w kamienny fotel, to Francis Underwood (
Kevin Spacey).
Kevin Spacey - Media Rights Capital
- Panic Pictures (II)
- Trigger Street Productions
- Sony Pictures Television
Oszukany kongresmen, zamiast odpoczywać po wyczerpującej kampanii i cieszyć się obiecanym urzędem sekretarza stanu, przechodzi do kontrataku i układa precyzyjny plan zemsty. Od tego momentu podporządkowuje wszystkie swoje siły jednemu celowi, do którego, a jakże, można dojść tylko po trupach. Śledząc zagrywki Underwooda, podpatrujemy funkcjonowanie polityki na jej najwyższych szczeblach. Półlegalne układy, łapówki i nieczyste zagrania odpowiadających za dyscyplinę partyjną tzw.
majority whips (po stronie demokratów jest nim właśnie Underwood) przyjmują w Kapitolu formę obowiązkowej rozgrzewki. Oglądając
"House of Cards", można dojść do wniosku, że demokracja jest tylko sprytną iluzją (ze wspomnianej, odwróconej flagi strącono też wszystkie gwiazdki), a prawdziwe decyzje podejmuje garstka najwyżej postawionych osób. Z pomocą przychodzi również sam tytuł, który odsyła prosto do Izby Reprezentantów (ang. House of Representatives) – części Kongresu Stanów Zjednoczonych. Waszyngton jawi się jako domek z kart, a względna stabilność państwa zależy od przypadkowych posunięć politycznych graczy. W takim wypadku potrzebny jest urodzony strateg, który będzie w stanie sprawnie kontrolować wszystkie bezwolne marionetki. Najlepiej ktoś, kto uważnie czytał
Machiavellego, kojarzy sentencję z lisem i lwem i wie, że prawdziwy władca nie musi za nic przepraszać.
Hunt or be hunted – mawia Underwood.
Domek z kart Pierwsza scena: ciemność, pisk opon, jęk potrąconego psa. I nagle pojawia się Underwood, by skrócić cierpienie czworonoga i po raz pierwszy bez pardonu rozbić czwartą ścianę. Patrząc wprost w kamerę, bohater rozpoczyna swój monolog, a my robimy się trochę spokojniejsi, bo wiemy, że z jego wsparciem nic nam w świecie wielkiej polityki nie grozi. Frank zostaje naszym przewodnikiem i przyjacielem, a wkrótce zostanie także wspólnikiem. Zapominamy o jednym – każda autoprezentacja jest kreacją, a słyszeć czyjeś słowa to nie to samo, co mieć wgląd w jego myśli. Skoro Underwood ogrywa wszystkich wokół, nie ma żadnego powodu, dla którego nie mógłby ograć i nas. Kiedy zostajemy wprowadzeni w jego intrygi, wiemy tylko tyle, że nie wolno mu ufać. Za każdym razem, kiedy widzę
Spaceya w reklamie banku, przechodzi mnie ostrzegawczy dreszcz.
Szybko dostrzeżono, że postać Francisa, rzucającego na prawo i lewo złote sentencje na temat natury człowieka, to zgrabna synteza szekspirowskich bohaterów (Makbeta, Ryszarda III, Jago). Uboga sceneria przypomina czasem teatr telewizji, a sam Kapitol – rozległą scenę, na której demokraci i republikanie odstawiają swoje popisowe przedstawienie. W tej sytuacji nawet Underwood – reżyser spektaklu, będący w samym centrum krwawej gry o tron – musi czasem wstrzymać oddech i poczekać na kolejny ruch. Tym bardziej razi, że nie spotyka żadnego godnego siebie rywala (no, może poza Raymondem Tuskiem), a jego misterny plan, mimo pozornych komplikacji, nie jest zagrożony. Frank pociąga za zbyt wiele sznurków, lekceważy przeciwników i jest w gruncie rzeczy nierównym retorem – jego uwodzący, południowy akcent przesłania często zwykłe pustosłowie, nawet jeśli Waszyngton zdaje się tego nie widzieć. Trudno więc nie doceniać tych rzadkich momentów, w których coś idzie nie tak – za jeden z najlepszych wątków uważam wyjątkowo nieudaną debatę, po której językowa ekwilibrystyka skarconego przez rywala Underwooda staje się hitem YouTube'a. Gdyby takich "perełek" było więcej, równoważyłby nadczłowieczeństwo bohatera, który w kościele "modli się do siebie i za siebie".
And the butchery begins... "House of Cards" to nie tylko wnikliwe studium władzy, ale też świetne dialogi i intrygujące zabiegi wizualne, z umiłowaniem symetrii, detalu i półmroku. Mocną stroną serialu jest dowartościowanie drugoplanowych i epizodycznych bohaterów, którzy nie pojawiają się tylko po to, żeby wygłosić parę kwestii i zapchać dziurę w scenariuszu, ale dostają w przydziale dobrze zarysowany charakter. Dopełnieniem postaci Franka jest jego bezwzględna żona, Claire (
Robin Wright) – kobieta będąca nowym, udoskonalonym wcieleniem Lady Makbet. Kolejne marionetki Underwooda – dziennikarka Zoe Barnes (
Kate Mara) i kongresmen Peter Russo (
Corey Stoll) – to ofiary opisane mottem
Oscara Wilde'a, powtórzonym zresztą przez Franka (
Everything is about sex. Except sex. Sex is about power.). Pojmowanie seksu jako narzędzia władzy wyjaśnia, dlaczego Underwoodowie są dla siebie całkowicie aseksualni; jeżeli Francis kocha Claire bardziej niż rekiny krew, to właśnie dlatego, że nie posiada nad nią żadnej władzy. Rezygnacja z seksu małżeńskiego nie równa się oczywiście życiu w czystości – odpowiednio pokierowane popędy pozwalają Underwoodom kontrolować potrzebnych im ludzi. Liczy się nie wierność, a lojalność i przywiązanie – ostatecznie dwoje manipulatorów, trzęsących całym Waszyngtonem, jak co wieczór spotka się przy oknie, żeby zapalić wspólnego papierosa.
Robin Wright - Media Rights Capital
- Panic Pictures (II)
- Trigger Street Productions
- Sony Pictures Television
Drugi sezon, poza tym że stanowi płynną kontynuację pierwszej części, proponuje serię miałkich, kiepsko rozegranych intryg politycznych. Francis coraz częściej ignoruje obecność widza, Claire nie wytrzymuje presji i płacze po kątach, a prezydent USA jest tak zajęty tańczeniem, jak mu zagrają, że nie potrafi przejrzeć najbardziej oczywistych podstępów. Największe afery, zamiast rozgrywać się w Internecie (zgodnie z duchem czasu i pierwszym sezonem), toczą się na łamach staromodnych gazet. Z drugiej strony – to wciąż telewizja najwyższych lotów, która wciąga, uwodzi i zgrabnie podchwytuje palące problemy (hakerstwo, podsłuchy, molestowanie w siłach zbrojnych). Mimo naiwnych rozwiązań, trudno nie kibicować Frankowi, choćby w podzięce za wyłuszczenie nam listy ludzkich słabości – dlatego kiedy ten pnie się po urzędowych szczeblach, zmierzając wprost do Białego Domu, ma na to nasze błogosławieństwo. Wystarczy chwila nieuwagi –
and the butchery begins.
Zmiana warty Twórcy pożyczyli historię z zakurzonego miniserialu BBC,
"Domu z kart" (1990); z kolei brytyjscy scenarzyści inspirowali się wydaną rok wcześniej powieścią Michaela Dobbsa, konserwatysty z najbliższego otoczenia
Margaret Thatcher. Polityk przyjrzał się mechanizmom władzy z tak bliska, że musiał jakoś odreagować – wyprał więc brudy w fikcyjnej książce, która rozeszła się po Anglii jak świeże bułeczki. Amerykanie przerzucili akcję do Waszyngtonu i nieco podrasowali temat, a co najważniejsze – zaangażowali do współpracy szereg rozpoznawalnych nazwisk. Obok gwiazd dużego ekranu,
Kevina Spaceya i
Robin Wright, do produkcji ściągnięto także sprawdzonych reżyserów, takich jak
David Fincher (
"Siedem",
"Podziemny krąg",
"The Social Network"),
Joel Schumacher i
Allen Coulter.
Spośród wysypu produkcji spod znaku
political fiction, takich jak
"Prezydencki poker" (1999-2006),
"Boss" (2011-2012) czy duńskie
"Borgen" (2010-),
"House of Cards" wyróżnia się przede wszystkim mocno innowacyjną formułą. Dotychczasowe przełomy związane z kształtowaniem się telewizji jakościowej to głównie robota załogi HBO. Od czasów premiery
"Rodziny Soprano" (1999-2007) nie doczekaliśmy się stacji, która dokonałaby równej wywrotki i przełamałaby ów monopol na rewolucję, należący do amerykańskiej kablówki. Netflix, największa na świecie wypożyczalnia filmów DVD, udostępniająca materiały w formie streamingu na życzenie, to tak naprawdę pierwszy silny kandydat na następcę tronu. Kartą przetargową w rękach firmy okazało się właśnie samodzielne wyprodukowanie
"House of Cards". Netflix nie bawił się w półśrodki i wydał majątek, opłacając dwa sezony z góry, choć twórcy nie mieli żadnego rozeznania, jak widzowie przyjmą ich propozycję. Nie dość, że zrezygnowano z pilota (a wraz z nim ze standardowych badań reakcji na próbny epizod), wypuszczono cały, trzynastoodcinkowy sezon naraz. Główną reklamą serii zostało hasło ALL EPISODES, będące zwiastunem nowej ery myślenia o telewizji. W ten sposób Netflix wyszedł naprzeciw oczekiwaniom zaangażowanego odbiorcy, który nie potrzebuje już żadnych odgórnie wyznaczonych przerw, bo od dłuższego czasu oddaje się radosnemu binge-watchingowi (loguje się do sieci i pochłania tam kilka epizodów z rzędu).
W zaledwie dwa tygodnie od premiery serial dorobił się kilkumilionowej widowni (nie licząc odbiorców, którzy obejrzeli go nielegalnie i bez rejestracji w serwisie), a sukces formuły 2.0 przypieczętowała późniejsza produkcja,
"Orange Is the New Black". Co ciekawe,
"House of Cards" spotkało się z dużym entuzjazmem ze strony Polaków, którzy teoretycznie nie mają dostępu do bazy Netfliksa – w hakowaniu drugiego sezonu wyprzedziły nas tylko Stany Zjednoczone. Sam serwis dysponuje imponującą bazą danych na temat gustów swoich subskrybentów. Wie, co ludzie oglądają, a czego nie, jakie sceny pauzują i do jakich wracają – można przypuszczać, że ten ogrom informacji wystarczył twórcom
"House of Cards" za wszystkie odcinki pilotażowe i że to właśnie on był gwarantem powodzenia serialu. Model ALL EPISODES, który obrali producenci, pociągnął za sobą szereg dalszych konsekwencji. Tytuły odcinków stały się zbędne (pozostały tylko numery), a rozciągnięta na kilkanaście części fabuła jest wyjątkowo spójna i przypomina raczej długi film, niż poszatkowaną, serialową narrację. Cliffhangery wieńczące poszczególne epizody raczej zachęcają do powtórnego kliknięcia "play", niż podtrzymują napięcie przez najbliższy tydzień; z kolei zakończenia sezonów stanowią zgrabne domknięcie kompletnych, dopracowanych historii.
***
Są lepsze seriale o mechanizmach władzy niż
"House of Cards", ale może właśnie dzięki temu twórcy mogą pozwolić sobie na więcej szaleństwa. Mam nadzieję, że Netflix odważy się złamać jeszcze jedną konwencję i zrezygnuje z nieodłącznej kary, która prędzej czy później dopada moralnie niejednoznacznych bohaterów. Innymi słowy: marzy mi się alternatywna wersja szekspirowskiej historii, w której trup wciąż ściele się gęsto, ale samemu Makbetowi wszystko uchodzi na sucho.